Piotr Kruczkowski: Nikomu nie kazałem płacić haraczy

2011-08-08 4:00

Były prezydent Wałbrzycha i główny bohater afery w Platformie Piotr Kruczkowski (49 l.) w rozmowie z "Super Expressem"

"Super Express": - Istniała w Wałbrzychu grupa Kruczkowskiego, która pobierała polityczne haracze i kupowała głosy?

Piotr Kruczkowski: - Nie. Po prostu nie. Taka grupa nie istniała. To zostało wymyślone na potrzeby brudnej kampanii. Nigdy nie kupowałem głosów. Jeśli prokuratura miałaby jakiekolwiek dowody mojej winy, to dawno miałbym postawione zarzuty, a w jednej ze spraw zostałem uznany za pokrzywdzonego. Jak pokazuje sytuacja w Wałbrzychu, łatwo jest oskarżać, bardzo trudno się bronić. Bo człowiek jest już z góry uznawany za winnego.

- Może pan się nie chce przyznać?

- Mam sobie do zarzucenia tylko tyle, że utrzymywałem na stanowisku faceta - Ireneusza Zarzeckiego, który zachowuje się jak chory psychicznie. Sytuacja w MPK była bardzo trudna i gdybym nadal był prezydentem, to on także straciłby pracę. A więc są jedynie kłamstwa byłego prezesa MPK, który okazał się złodziejem, i byłego wiceprezesa MZB, który stracił pracę. Obaj wyskoczyli ze swoimi rewelacjami tuż przed kampanią wyborczą. Nie dziwi pana, że Czerwiński czekał na to aż 8 miesięcy?

- Zarzecki twierdzi, że wszystko zaczęło się w 2005 roku na spotkaniu w zamku Książ, gdzie miał pan powiedzieć publicznie członkom zarządu miejskich spółek, by każda z tych osób wpłacała po 500 zł miesięcznie.

- Nie przypominam sobie takiego zdarzenia. Na pewno było sporo spotkań z zarządami spółek. Omawialiśmy na nich strategię rozwoju miasta. Być może rozmawialiśmy o finansowaniu spotkań towarzyskich, Wigilii itp.

- Zarzecki przekonuje, że te pieniądze wymuszano nielegalnie.

- Proszę pamiętać, że Zarzecki ukradł z MPK ponad pół miliona zł. Mam wrażenie, że teraz z każdej niewinnej zrzutki na spotkanie towarzyskie będzie robił partyjny haracz. Po prostu wymyślił sobie, że nie będzie pospolitym złodziejem, tylko bohaterem afery politycznej. Prokurator powinien go wysłać do psychiatry.

- Według niektórych osób miał pan żądać prowizji od nagród, które przyznawano członkom zarządów miejskich spółek?

- Bzdury, nie ma czego komentować.

- Pana rozmowa z Czerwińskim jest nagrana. Wyraźnie pan sugeruje, że skoro on dostał nagrodę, to powinien zapłacić.

- To jest nadinterpretacja. Czerwińskiego znam od kilkunastu lat. Nigdy bym sobie nie pozwolił na rozmowę z prezesem spółki o wacikach. Prosiłem go o pomoc. Tak jest finansowana kampania wyborcza w Polsce. Miałem limit wyborczy ponad 50 tysięcy. Sam, zgodnie z prawem, mogę sobie wpłacić około 20 tys. Na resztę muszę znaleźć sponsorów. Nie ma w tym nic dziwnego, że z prośbą o wsparcie zwróciłem się do kolegi, który świetnie zarabia. Dlatego mu nie uwierzyłem, kiedy powiedział, że jest bez środków. Dałem mu do zrozumienia, że jest niepoważny. I to była zła wypowiedź z mojej strony, ale nie jest prawdą, że żądałem części nagrody z premii. Takie słowa nie padają i nie jest to prawda.

- Ale przecież Czerwiński zaproponował panu 1500 złotych, a pan chciał więcej!

- To była towarzyska rozmowa między dwoma kolegami.

- To 1500 złotych nie satysfakcjonowało pana?

- Satysfakcjonowało, ale ja wiedziałem, że kampania wyborcza będzie bardzo trudna, bardzo ciężka. A ja musiałem uzbierać ponad 30 tysięcy.

- Ile innych osób prosił pan w podobny sposób?

- 5-6 swoich przyjaciół.

- Wszyscy są zatrudnieni w miejskich spółkach?

- Nie. To są różne osoby, które znam.

- Widział pan doniesienie Zarzeckiego do prokuratury?

- Złożyłem już na Zarzeckiego doniesienie do prokuratury. Dzisiaj w Wałbrzychu sytuacja ociera się o absurd. Winni znaleźli prosty i bezczelny sposób na robienie z siebie bohaterów. Złodziej robi z siebie polityczną ofiarę. Facet od kupowania głosów staje się obrońcą demokracji. Opinia publiczna powinna wreszcie głośno zapytać, kto to wszystko inspiruje.

- Dlaczego więc żadna z kontroli w miejskiej spółce, czyli w MPK, przez 5 lat nie wykazała brakujących pieniędzy? Pan jako prezydent nadzorował te spółki!

- Spółka jest nadzorowana przez radę nadzorczą, jest bilans roczny sporządzany przez biegłego rewidenta. Te materiały trafiają do Wydziału Nadzoru Właścicielskiego, gdzie sporządzana jest notatka, która ląduje u mnie na biurku. Przypuszczam, że biegły nie zauważył nieprawidłowości, ale nie zrobiły tego także NIK czy służby skarbowe, które kontrolowały MPK. Poza tym bezpośrednio za kontrolę spółek odpowiadał mój zastępca z PiS. Jeśli by wiedział o jakichkolwiek nieprawidłowościach z udziałem osób związanych z PO, to byłby pierwszą osobą, aby sprawę nagłośnić.

- Zarzecki upiera się, że ma mocne dowody, że wpłacał pieniądze panu.

- To tylko argument, że powinien iść do psychiatry. Na moje konto nigdy nie wpłynęły żadne pieniądze od Zarzeckiego. Prosiłem tylko o oficjalne wpłaty na konto wyborcze.

- Zarzecki się mści? Niektórzy twierdzą, że byliście przyjaciółmi.

- Nigdy nie byliśmy przyjaciółmi. Zarzecki blisko współpracował i spotykał się z wiceprezydentem Wałbrzycha Mirosławem Bartolikiem oraz dwoma innymi pracownikami MPK zamieszanymi w aferę. Wszyscy należą do PiS.

- Więc co się stało z tymi ponad 500 tysiącami złotych z MPK?

- Nie będę powtarzał pikantnych plotek. Powiem tylko, że nie o politykę tu chodzi.

- Skoro jest pan czysty jak łza, to dlaczego podjął pan decyzję, aby zrezygnować ze stanowiska?

- Dlatego, że nagonka medialna na Wałbrzych była tak nieprawdopodobna, że uznałem, iż nie było innego wyjścia.

- Przecież sąd stwierdził, że trzeba powtórzyć wybory ze względu na korupcję wyborczą.

- Sąd na podstawie zeznań jednej osoby stwierdził, że istniało prawdopodobieństwo kupowania głosów. I tyle. To bardzo ciekawy i niebezpieczny precedens na skalę krajową. Ponieważ otwiera furtkę do unieważniania wyborów w całym kraju tylko na podstawie zeznań jednej osoby. Dodajmy, że świadek, czyli Robert S., miał problemy z prawem i podobno był skazany prawomocnym wyrokiem.

- Skoro czuł i czuje się pan niewinny, to trzeba było z każdym iść do sądu. Nie chciał pan walczyć o dobre imię?

- Dzisiaj wiem, że trzeba było reagować natychmiast. Wydawało mi się, że zachowując powściągliwość, nie przyczyniam się do zwiększania negatywnego rozgłosu na temat miasta. To było błędne myślenie. Zapłaciłem za to wysoką cenę. Po wyborach skorzystam z pomocy prawnej i będę chciał dochodzić swojej niewinności. Wiem jednak, że polskie sądy działają tak, że muszę nastawić się na długą drogę. Prawda jest taka, że człowiek jest pomówiony w ciągu jednego dnia, natomiast musi się bronić wiele miesięcy, a czasami i lat. Oskarżenia są medialne. Natomiast obrona i wielomiesięczne rozprawy już nie. Nawet jeśli człowiek na końcu zostaje uznany za niewinnego.

- Może Grzegorz Schetyna kazał panu zrezygnować z fotela prezydenta?

- Uważałem, że to najlepsze rozwiązanie dla Wałbrzycha i PO.

- Przecież szefowie partii podjęli decyzję o rozwiązaniu struktur PO w Wałbrzychu. Zrobili to, wiedząc, że jesteście niewinni? To absurd!

- Rozmawialiśmy o najlepszym rozwiązaniu dla Wałbrzycha. Niewinność nie była gwarancją, że ataki na mnie się skończą.

- W kraj poszedł przekaz: w Wałbrzychu była polityczna korupcja, rozwiązano struktury PO, a prezydent miasta zrezygnował.

- Zupełnie inne były założenia. Sytuacja była tak napięta, że utrudniała zarządzanie miastem. Ale decyzję podjąłem sam, bo dawała szansę dla miasta.

- Schetyna, który uważany jest za osobę walczącą do ostatniej kropli krwi, kazał panu ustąpić? Nie bronił pana? Może wiedział, że jest pan winny?

- Nie jestem winny. Miałem wsparcie ze strony PO. Usłyszałem: "wierzymy ci, ale musimy zrobić wszystko, co jest dobre dla Wałbrzycha". Uznałem sam, że najlepsze jest nowe otwarcie.

- To mi zupełnie nie pasuje do PO i Schetyny. Poddaliście się bez walki. Jednym słowem: winni.

- Może pan w to nie uwierzyć, ale Wałbrzych to coś ważniejszego niż dobre samopoczucie moje i Platformy. Kiedyś prokuratura i sąd ustalą, kto naprawdę jest winny i kogo należy surowo ukarać. Wierzę, że prawda wyjdzie na jaw.