"Super Express": - Po czwartkowej publikacji materiału o senatorze Krzysztofie Piesiewiczu media zaatakowały "Super Express" pod hasłem, że nie można szargać autorytetów.
Prof. Bogusław Wolniewicz: - To głupie hasło. Ludzie znajdujący się na świeczniku muszą bardziej dbać o swoją reputację. Mecenas Piesiewicz został pokazany w sytuacji, najoględniej mówiąc, dwuznacznej. Gazeta dostrzegła problem i skierowała do wiadomości publicznej jasny przekaz, że pan mecenas w takich a w takich sytuacjach się pojawia. On sam tego stanowczo nie zdementował. W takim wypadku nic gazecie nie można zarzucić. Jestem zwolennikiem jak najszerszej swobody w ujawnianiu tego rodzaju faktów.
- Jednym z głównych zarzutów pod naszym adresem jest to, że nie można wchodzić butami w życie prywatne polityka.
- Ci, którzy tak mówią, także naruszają prywatność innych. Gdy jednak sprawa dotyczy kogoś z ich środowiska, nagle robią się niezwykle delikatni. To zwykła hipokryzja. Osoba publiczna, jaką jest pan mecenas Piesiewicz, podlega publicznej krytyce. Przykładowo, panu Andrzejowi Lepperowi politycznie ukręcono kark, gdy media ujawniły jego kontakty z kobietami lekkich obyczajów. U osoby na świeczniku granica między sferą publiczną i prywatną ulega zatarciu i dlatego powinna zachowywać się bardzo rozważnie. Takie są reguły gry, a pan Piesiewicz ich nie przestrzegał.
- Czy to, co zrobił Krzysztof Piesiewicz, zasługuje na naganę?
- Nie gorszy mnie ani to, co zrobił "Super Express", ani to, co zrobił Krzysztof Piesiewicz. Ponieważ często jednak mecenas Piesiewicz występował z pozycji autorytetu moralnego, trzeba powiedzieć, że się ciężko zblamował. Stał się publicznym pośmiewiskiem i powinien mieć o to pretensje nie do "Super Expressu", tylko do siebie. Zatarł granicę między życiem publicznym a prywatnym i nie powinien się dziwić on ani inni, że gazeta tej granicy też nie respektuje. Gdybyście opublikowali taki materiał o zupełnie nieznanym człowieku, można by spytać: "po co?". Jednak gdy ktoś decyduje się wejść na arenę publiczną i zostaje politykiem czy gwiazdą filmową, musi być świadom, jakie są tego konsekwencje. Jego sprawy prywatne przestają być prywatne, bo zaczyna się nimi interesować publiczność.
- Osoby publiczne mają więc większe przywileje niż my, ale za cenę ograniczeń w innych sferach...
- Osoby publiczne nie mają żadnych przywilejów, a jeśli mają do nich pretensje, należy to nazwać po imieniu: są to roszczenia. Osoby publiczne mają natomiast większe obowiązki i muszą się do nich stosować.
- Abp Tadeusz Gocłowski w rozmowie z nami przyznał, że media mają prawo ujawniać takie materiały, ale do autorytetów moralnych należy podchodzić z większą ostrożnością.
- Nie zgadzam się. W ten sposób buduje się fałszywe autorytety. Jest wręcz przeciwnie - im wyżej ktoś stoi w hierarchii społecznej, tym ostrzejsze światło mediów powinno na niego padać. Zresztą to, że człowiek się ośmieszył, niekoniecznie musi go zniszczyć. Oczywiście, blamaż senatora na pewno wpłynie na jego autorytet. Najlepiej będzie, jak przyzna się do błędu i powie: "Wygłupiłem się i wszystkich za to przepraszam". Najgorzej, jeśli zacznie kręcić i zbagatelizuje sprawę.
- Czy "Super Express" przekroczył granice etyczne, publikując te materiały?
- Oczywiście, że nie. "Super Express" zrobił to, co należy do zadań prasy - informować o życiu osób publicznych. Rolą dziennikarzy jest wyciąganie na światło dzienne różnych spraw, które dzieją się u osoby publicznej w ciemnym kącie. I to ona powinna czuć się winna. Nie można mieć pretensji do reflektora, że oświetla jakąś paskudną scenę, bo nie on jest winien, lecz ci, którzy tę scenę zaaranżowali.
Prof. Bogusław Wolniewicz
Filozof, logik