„Super Express”: - Wzrastające ceny energii zapowiadają koszmarną zimę zarówno dla zwykłych Polaków jak i przedsiębiorców. Z tego wszyscy zdajemy sobie sprawę. Mniej oczywistą konsekwencją kryzysu energetycznego może być zapaść transportu publicznego. Alarmowała już pani, że może się okazać, iż w wielu miejscach w Polsce nie dojedziemy do pracy, szkoły czy lekarza. Będzie aż tak źle?
Paulina Matysiak: - To absolutnie realny scenariusz, choć zbyt mało się o tym mówi, a już na pewno mało lub w ogóle nie mówi o tym rząd. Mamy kolejne szumne zapowiedzi wsparcia dla gospodarstw domowych czy firm z sektora energochłonnego, ale nie jest w nich ujęty transport publiczny – autobusy, tramwaje, kolej, metro. Bez państwowego wsparcia już tej jesieni lub tuż po nowym roku bilety drastycznie podrożeją i będzie to coś, co dobije ten sektor. Nie będzie nas po prostu stać na to, by korzystać z transportu publicznego, który powinien być cenowo dostępny dla wszystkich obywateli.
- Już zresztą, nawet przy wysokich cenach benzyny, podróż po Polsce w przypadku rodziny bardziej opłaca się często samochodem a nie pociągiem.
- No właśnie, już w te wakacje widzieliśmy podejście polskiego rządu, który raczej dotuje i wspiera transport indywidualny, choćby poprzez obniżki cen benzyny na stacjach Orlenu. Poszły za tym potem inni dostawcy paliw. W ogóle nie ujęto wtedy transportu publicznego. Niezależnie od tego, czy to miejski autobus czy podmiejski, jeżdżący po powiecie, czy wreszcie kolej – nie było i nie ma tu żadnego wsparcia. Czas to zmienić i zastanowić się, jak uniknąć w tym obszarze katastrofy. Problem jest bowiem poważny niezależnie od tego, czy mówimy o komunikacji autobusowej jeżdżącej na benzynę, gaz czy na prąd, tramwajach czy kolei.
- Problem już tu jest. Kolejne miasta dostają nowe stawki za energię i wzrost cen to nawet kilkaset procent, więc już słychać, że będą ograniczenia w komunikacji miejskiej, by oszczędzić. Gorzów Wielkopolski za chwilę może zostać bez tramwajów. Władze Gdyni zapowiadają mniej kursów. A to przecież miasta, często bardzo bogate. Aż trudno przewidzieć, jak bardzo uderzy to wszystko w biedniejsze gminy.
- No właśnie. Nie da się przecież przenieść kosztów jedynie na barki pasażerów, podnosząc drastycznie ceny biletów. To sprawi, że oni po prostu znikną. Rozwiązaniem nie jest też cięcie siatki połączeń, bo znów – im gorsza oferta, tym mniej pasażerów. Jeśli bowiem się okaże, że ktoś mieszkający w dużym mieście będzie miał do wyboru autobus jeżdżący raz na godzinę, to wiadomo wybierze po prostu samochód.
- To jakie są rozwiązania?
- Weźmy choćby kolej. Centrum Efektywności Energetycznej Kolei, którzy skupia 95 proc. podmiotów, odpowiedzialnych za zużycie energii na kolei, w tym przewoźnicy, podkreśla, że sytuacja jest absolutnie dramatyczna. Oni proponują np. zdjęcie opłaty mocowej. Kolej nie ma bowiem możliwości przesuwania zużycia energii na godziny, w których jest ona tańsza. Transport publiczny funkcjonuje przede wszystkim w godzinach szczytu, kiedy jedziemy do pracy lub z niej wracamy. Kolej korzysta więc z energii, kiedy mamy największy pobór mocy. Jeśli chodzi o połączenia lokalne autobusowe, to tu jest jeszcze prostsze rozwiązanie.
- Jakie?
- Większość z nich korzysta z Funduszu Rozwoju Przewozów Autobusowych. W tym momencie stawka za wozokilometr to 3 zł, którą spokojnie można podnieść do 4 zł. Powinniśmy też wprowadzić, zapowiadane już przez resort infrastruktury, umowy wieloletnie, by jednostki samorządu terytorialnego miały pewność utrzymania tych połączeń. To też bardzo korzystne z perspektywy pasażera, który nie musi się zastanawiać, czy podejmując pracę w innej miejscowości, będzie miał, jak do niej dojechać. Jeśli chodzi o komunikację miejską, powinniśmy pomyśleć o likwidacji akcyzy na paliwo dla niej, co pozwoliłoby obniżyć rosnące koszty jej funkcjonowania.
Rozmawiał Tomasz Walczak