Uwaga, z jaką śledzono podróż byłego premiera do dziewiątego kręgu pisowskiego piekła; wiwaty i gwizdy, które jej towarzyszyły, bałwochwalcze z jednej strony i ośmieszające z drugiej komentarze polityków przypominały listę politycznych przebojów gdzieś z 2007 r. Wiadomo, że najbardziej lubimy piosenki, które już słyszeliśmy, a ten skoczny refren "Tusk kontra Kaczyński" jest wyjątkowo miły dla ucha i porusza jakąś czułą strunę w Polaku.
Kiedy Tusk udał się na emigrację do swojej brukselskiej samotni, wojna PO z PiS jakby wytraciła impet i to, co od tego momentu obserwowaliśmy, było raczej marną podróbką starych dobrych czasów, jakimś nieudanym coverem znanego hitu, który kiedyś nuciła cała Polska, a który w nowym wykonaniu traci cały swój urok. I kiedy poszła fama, że szefa Rady Europejskiej na przesłuchanie zaprasza prokuratura, wielu po jednej nutce rozpoznało znaną melodię - Tusk znowu zmierzy się z Kaczyńskim w tym naszym politycznym El Classico. Stąd taka uwaga weteranów POPiS-owej wojenki z jednej i z drugiej strony barykady.
To niezdrowe podniecenie podpowiada dwa wnioski. Po pierwsze, cała ta awantura między platformersami a pisowcami to nie żaden spór o pryncypia, ale zwykła prywatna przepychanka między dwoma panami. Kiedy jednego z nich braknie, traci ona zupełnie sens, a polityka traci swój moralny wymiar i przechodzi do konkretów. Przecież gdyby Tusk został w Polsce, PiS nigdy nie wpadłby na 500 plus. Stąd drugi wniosek: nigdy nasza polityka nie znormalnieje, jeśli panowie Kaczyński i Tusk będą w niej obecni - nawet jeśli nie ciałem, to duchem. A ponieważ obaj nie mogą skończyć, jeszcze trochę w tych paranoicznych rytmach nieświeżego szlagieru przyjdzie nam żyć.
Zobacz także: Jarosław Flis: Darowanie Tuskowi to dla PiS zdrada