W tle towarzysko-politycznych sporów i fochów mamy coś znacznie mniej sexy niż to, jak Jarosław Kaczyński rozprawi się z ziobrystami i gowinowcami, ale jednocześnie coś dużo ważniejszego dla nas, obywateli. Nasze państwo już od dwóch miesięcy działa w stanie zawieszenia, bo odpowiedzialni za najważniejsze decyzje politycy pochłonięci są niekończącymi się negocjacjami koalicyjnymi. Sen z powiek spędza im nie to, jak funkcjonują obszary państwa, które im podlegają, ale kto, kogo, przeciwko komu i za ile.
Koalicyjne targi od samego początku zakładały nie tylko to, jak podzielone zostaną partyjne łupy, ale też znaczące ograniczenie liczby ministerstw oraz związaną z tym redukcję administracji publicznej. Nawet politycy koalicji przyznają, że przedłużające się negocjacje wprowadzają ogromną niepewność wśród urzędników. Wiedzą, że nadciąga miotła, więc przyjmują postawę wyczekującą. Niepewni jutra unikają podejmowania decyzji, bojąc się wystawić na strzał. Tym bardziej że można podejrzewać, iż PiS wykorzysta tę okazję, by zrobić kolejną czystkę w aparacie urzędniczym i pozbyć się ostatnich niedobitków zawodowych urzędników. Jak powiadają, tisze jedziesz, dalsze budiesz.
Wziąwszy pod uwagę, że to na tych urzędnikach spoczywa ciężar sprawnego funkcjonowania państwa, śmiało można mówić, że wewnątrzkoalicyjne napięcia mają bezpośredni wpływ na paraliż instytucjonalny. Co więcej, większość resortów pozbawiona nadzoru ministrów, zajętych przedłużającą się walką o przetrwanie, przestaje wypełniać swoje funkcje. A to wszystko w momencie, kiedy nadal przed nami wiele wyzwań wewnętrznych i zewnętrznych. Wszyscy święci zajęci są knuciem, budowaniem koteryjnych koalicji i wyłączaniem z gry przeciwników politycznych. Tymczasem państwem nie ma kto rządzić. Ktoś kiedyś trafnie zauważył, że kryzys jest wtedy, kiedy stare umarło, a nowe nie może się jeszcze narodzić. I w takim kryzysowym momencie jako państwo jesteśmy.