"Super Express": - Zbliża się rocznica upadku muru berlińskiego, który do dziś jest symbolem komunistycznego zniewolenia. Podobnym symbolem jest Stasi. Najczęściej kojarzy się ona z nieprzebraną rzeszą donosicieli, którzy dla tej instytucji pracowali. To tak, jakby nie istniał cały aparat jej etatowych pracowników.
Ruth Hoffmann: - Właśnie, a przecież to, co poraża, to ogromna liczba ludzi, którzy oficjalnie dla Stasi pracowali. To była stale rosnąca armia funkcjonariuszy. Komuniści, by zachować porządek w NRD, potrzebowali stale nowych kadr. Z każdą dekadą istnienia NRD liczba pracowników etatowych się podwajała. Już w 1953 r. w Stasi pracowało więcej agentów niż w gestapo! W 1989 r. ta liczba sięgnęła ponad 90 tys. funkcjonariuszy. Oznacza to, że na jednego pracownika Stasi przypadało ok. 180 obywateli NRD. Dla porównania w Polsce na jednego pracownika SB przypadało ponad 1500 osób. Poziom inwigilacji społeczeństwa był więc niebotyczny.
- Kiedy myślę o modelowym funkcjonariuszu Stasi, mam przed oczami bohatera słynnego oscarowego filmu "Życie na podsłuchu" - pozbawionego emocji i ludzkich odruchów, zaprogramowanego do tropienia wrogów komunizmu robota. To reprezentatywny obraz dla ogółu agentów Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego NRD?
- Tak. W dużej mierze to wierny portret. Jedyne, co odbiega od prawdy historycznej, to przemiana, która zachodzi w filmowym bohaterze - obcując z podsłuchiwanym artystą, odkrywa on w sobie pokłady empatii i zaczyna chronić osobę, którą rozpracowywał. Moim zdaniem to niemożliwe. To nie byli ludzie, którzy mogli się zmienić.
- Czemu?
- Przede wszystkim agenci Stasi byli starannie selekcjonowani. Nie można było aplikować do pracy w aparacie represji - można było być jedynie wybranym przez tę instytucję. Stasi gruntownie prześwietlała i szukała ludzi, którzy byliby stuprocentowo przekonani do systemu i bezapelacyjnie wierzyli w partię. Do tego wszystkiego dochodziła indoktrynacja, którą funkcjonariusze przechodzili w czasie szkolenia, a potem swojej służby. W efekcie urabiania ich przez Stasi patrzyli oni na świat na zasadzie: kto nie jest z nami, ten jest przeciwko nam.
- Ta zasada dotyczyła także najbliższych. W swojej książce "Dzieci Stasi" opisuje pani tych agentów i to, w jaki sposób praca w Stasi wpływała destrukcyjnie na ich życie rodzinne. Reżim komunistyczny zaczynali umacniać od swoich bliskich?
- Tak, musieli to robić. Dla pełnoetatowego pracownika Stasi nie było rozróżnienia na pracę i życie prywatne. Był cały czas pod obserwacją zarówno Stasi, jak i jej informatorów - też agentów Stasi. Jej pracownicy najczęściej mieszkali w blokach wybudowanych specjalnie dla nich, które tworzyły całe osiedla dla funkcjonariuszy. Każdy się obserwował, donosił przełożonym o swoich sąsiadach i ich życiu rodzinnym. Każdy musiał więc prowadzić wzorcowe komunistyczne życie, aby nie stać się podejrzanym o reakcyjne odchylenia.
- Czemu to prywatne życie było tak interesujące dla kierownictwa?
- W Stasi uważano, że to, jak człowiek żyje i jak spędza czas poza służbą, pokazuje, co myśli o systemie. Jeśli więc twój syn chodzi na koncerty punkowe, a nawet do kościoła, jest to sygnał dla twoich przełożonych, że coś jest z tobą nie tak. Skoro nie potrafisz go upilnować, też zapewne po cichu kontestujesz rzeczywistość, w której żyjesz.
- Jakie zachowania dzieci były dla Stasi podejrzane? Wspomniała pani o punku i kościele...
- Muzyka była wyznacznikiem odchyleń od linii partyjnej. Wszelkie zespoły i gatunki pochodzące z Zachodu były traktowane jako podejrzane. W aktach, w których dokumentowano "dekadenckie zachowania" dzieci oficerów Stasi, pojawiają się osoby słuchające choćby Iron Maiden. Problemy były też wtedy, gdy kibicowało się zachodnim klubom sportowym. Oglądanie zachodniej telewizji było działaniem antypaństwowym. Więcej, Stasi za wrogie uznawała też noszenie czarnych ubrań! Nie mówię już o kontaktach z politycznym podziemiem.
- Z jakimi konsekwencjami musieli liczyć się rodzice takich niesfornych dzieci?
- Przede wszystkim wzywano ich na rozmowy z przełożonymi. Oczekiwano, że przemówią swoim latoroślom do rozsądku. Każdy funkcjonariusz Stasi wiedział, że niepokorne dzieci są przeszkodą w uzyskaniu awansu. Dlatego często zdarzało się, że wypierali się swoich synów i córek, aby nie zaprzepaścić swoich karier. Musieli potem bardzo się starać, żeby odzyskać utracone zaufanie szefostwa.
- Zdarzało się, że rodzice donosili na swoje dzieci?
- Owszem. To była próba ratowania reputacji. Dlatego pisali donosy, że ich syn zadaje się z politycznie podejrzanymi ludźmi. Że chce wyjechać na Zachód. Przeglądając akta Stasi, natknęłam się też na donos, że syn ukradł sześć talerzy w miejscu pracy. Takich historii jest bardzo dużo.
- Jaki był w takim razie ideał dziecka oficera Stasi?
- Takie dziecko powinno być wybitnym uczniem i świetnym sportowcem. Do tego aktywnym członkiem organizacji komunistycznych, jak Młodzi Pionierzy, potem Wolnej Młodzieży Niemieckiej, a w końcu partii. Do tego musiało być zdyscyplinowane, myśleć kolektywnie, szczerze wierzyć w porządek społeczny NRD. Wszelkie odstępstwa były piętnowane. Szczególnie przez rodziców.
- Co dziś dzieci agentów Stasi myślą o NRD? Dominuje totalna negacja?
- Mają ogromne problemy z przepracowaniem przeszłości swoich rodziców. Nie znam ani jednego przypadku, kiedy udało im się szczerze porozmawiać o ich zaangażowaniu w system. Wszyscy ci, których poznałam, bardzo by jednak tego chcieli. Nie chodzi im nawet o rozmowy o ich winie. Chcą jedynie zrozumieć to, co się wtedy działo. Szczególnie dotyczy to tych, których rodzice się wyparli. Po 25 latach nadal nie znajdują słów wyjaśnienia swojej ówczesnej postawy.
- W 1968 r. jedną z przyczyn wybuchu studenckich protestów były hasła o odpowiedzialności ich rodziców za nazizm. Poza wszystkimi różnicami między politycznie gorącą końcówką tamtej dekady a dzisiejszymi czasami, czemu nie było buntu przeciwko rodzicom zaangażowanym w enerdowską wersję komunizmu?
- Myślę, że kontestowanie postaw rodziców w okresie nazizmu było w pewnym sensie łatwiejsze. Zbrodnie III Rzeszy były tak oczywiste, że trudno było przejść nad nimi do porządku dziennego. Bardzo trudno było zaprzeczyć Holocaustowi i istnieniu obozów zagłady. Zmowa milczenia, która zapanowała w Niemczech po II wojnie światowej, musiała być nie do zniesienia. Jeśli chodzi o zbrodnie komunistyczne, nie są one tak jaskrawe jak te nazistowskie. W dawnych Niemczech Zachodnich niewiele osób one interesują, a na wschodzie ludzie mają tendencję do trywializowania NRD. Przecież jak się patrzy na Honeckera, trudno zobaczyć w nim bestię. Wygląda jak przeciętny wujek.
- Adolf Eichmann w czasie procesu w Jerozolimie też wydał się wybitnej filozofce Hannie Arendt zwyczajny. Ukuła wtedy termin "banalność zła". W NRD zło było jeszcze bardziej banalne i dlatego tak niezauważalne?
- Coś w tym jest. W NRD nie było przecież komór gazowych, więc zbrodnie komunistów nie wywołują aż takich emocji. Aparat represji był w pewnym sensie mądrze pomyślany. Każdy był tylko jego trybikiem i nie do końca wiedział, czego jest częścią. Nie był też bezpośrednim sprawcą zła. Donosiłeś na jedną czy dwie osoby i wydaje ci się, że nie popełniłeś jakiejś szczególnej zbrodni. Przecież to nie ty wsadzałeś tych ludzi do więzienia czy w najgorszym razie skazywałeś ich na śmierć. Każdy może więc powiedzieć, że nie ma nic na sumieniu. Nawet Honeckerowi nie można było zarzucić jakiejś konkretnej zbrodni.
Przeczytaj też: Tomasz Walczak: O prywatyzacji edukacji ani słowa
ZAPISZ SIĘ: Codziennie wiadomości Super Expressu na e-mail