"Super Express": - Niemcy chcą, by polscy przewoźnicy, którzy jeżdżą przez ich kraj, wypłacali swoim pracownikom pensję minimalną według niemieckich stawek. To zamach na branżę transportową czy działanie na rzecz pracowników tej branży?
Piotr Duda: - To nie jest tylko kwestia niemieckiego rządu. Silnie lobbowały za tym rozwiązaniem tamtejsze związki zawodowe, które chcą chronić swój rynek wewnętrzny. Tak na marginesie, w poniedziałek pojawi się wspólne oświadczenie polskich i niemieckich związków zawodowych w tej sprawie, a dzisiaj transportowcy z trzech naszych central wystąpili bezpośrednio do niemieckiej minister pracy, aby nie słuchała polskiego rządu.
- Skąd ten apel?
- To skandal, że premier Kopacz dba wyłącznie o pracodawców, a nas się nawet nie zapytała o zdanie. A jak chce wiedzieć, co myślą o tym kierowcy, to niech posłucha CB radio. Uszy jej zwiędną. Wracając do niemieckich związków,k przyznam, że doskonale ich rozumiem. W Unii mówi się o dumpingu płacowym i mamy z nim do czynienia w Polsce. Nie tylko w branży transportowej. Całą konkurencyjność naszej gospodarki przez ostatnie 25 lat opieraliśmy na niskich kosztach pracy. Czas najwyższy, żeby nasi przedsiębiorcy konkurowali marżą, kosztami organizacyjnymi.
- Tylko że spełnienie kryterium niemieckiej płacy minimalnej wymagałoby podniesienia pensji polskim kierowcom o ponad 100 proc., co byłoby śmiertelnym ciosem dla większości, jeśli nie wszystkich firm. Nie martwi to pana?
- Pewnie, że to może być dla polskich przedsiębiorców terapia szokowa, ale w końcu pensje muszą w Polsce zacząć rosnąć. Od dwóch lat w Sejmie leży projekt Solidarności o pensji minimalnej w wysokości połowy średniego wynagrodzenia. Jeśli to rozwiązanie zostałoby przyjęte, teraz przedsiębiorcy z branży transportowej nie staliby przed perspektywą wstrząsu. Zresztą kiedy kilka lat temu zapraszaliśmy transportowców do rozmów, by zastanowić się nad układem zbiorowym dla całej branży, to nie było odzewu. A teraz stanęła im przed oczami upadłość, że będą musieli płacić swoim pracownikom więcej.
- Chce pan powiedzieć, że transportowcy są sami sobie winni, że nie zwiększali wcześniej pensji w sposób ewolucyjny i muszą się liczyć z płacową rewolucją?
- Trochę tak. Jakkolwiek by się jednak sprawa z Niemcami skończyła, musimy usiąść do rozmów i negocjować wyższe zarobki.
- Mamy w redakcji pomysł, żeby - skoro Niemcy chcą nasze firmy zmuszać do podnoszenia pensji - zmusić niemieckie firmy działające w Polsce do płacenia minimalnej pensji na takim poziomie jak za naszą zachodnią granicą. Dobrze kombinujemy?
- Tak. Coś w tym duchu od dawna już postulujemy na spotkaniach ze związkowcami z krajów Zachodu. Proponowaliśmy debatę o ponadnarodowych układach zbiorowych, dzięki którym zagraniczny koncern wchodzący do Polski oferowałby pensje na podobnym poziomie, co w innych krajach. Nie byłoby wtedy sytuacji, w której pracownik w Niemczech zarabia w tej samej firmie, na tym samym stanowisku 3000 tys. euro, a u nas 700 euro. W ten sposób nie będziemy mieli do czynienia, przynajmniej w UE, z dumpingiem. Menedżerowie już dziś zarabiają tyle, ile ich koledzy w krajach starej Unii. Natomiast jeśli chodzi o pracowników fizycznych, to zdaniem ekspertów ich pensje mają się zrównać z zachodnimi za 40-50 lat. Aby to przyspieszyć, trzeba myśleć o ponadnarodowych układach zbiorowych.
- Tydzień temu górnicy dogadali się z Ewą Kopacz i ta wycofała się ze swoich kontrowersyjnych pomysłów na restrukturyzację górnictwa. Teraz żąda pan natychmiastowych rozmów o obniżeniu wieku emerytalnego, emerytur pomostowych i walki z umowami śmieciowymi. Poczuł pan krew?
- Nie o to chodzi. Problem, który wyniknął na Śląsku jest jednym z wielu problemów w różnych innych branżach. Od lat domagamy się rozmów na ten temat. Zresztą sam problem górnictwa nie został rozwiązany. Na razie rozwiązano problem tylko kopalń, które rząd przeznaczył do likwidacji. Mamy do tego referendum strajkowe na kolei, nauczyciele chcą podwyżek, w energetyce wypowiadane są układy zbiorowe. Nie może być tak, że pani premier będzie teraz jeździć po Polsce, żeby gasić kolejne pożary.
- Wasze ultimatum jest więc formą pomocy dla Ewy Kopacz?
- Chodzi o to, żeby się spotkać i zrobić remanent wszystkich problemów. Może pani premier nie ma takiej wiedzy, bo jej ministrowie o nich nie informują?
- Wygląda to tak, że w starciu z Ewą Kopacz postawiliście na swoim, a teraz chcecie iść za ciosem i wymusić realizację kolejnych swoich postulatów. Tym bardziej że jest rok wyborczy i łatwiej skłonić rządzących do ustępstw.
- Dla nas, związkowców, nigdy nie jest dobry czas. W ubiegłym roku były wybory europejskie i samorządowe, w tym są prezydenckie i parlamentarne. Od półtora roku nikt z rządu nie chce z nami rozmawiać o naszych postulatach. W ogóle u nas rządzący preferują doraźne działania, a nie kompleksowe rozwiązania, które proponujemy. Przecież problemów, o których mówimy jako związkowcy, nie wymyślam sobie sam.
- Szef klubu PO Rafał Grupiński twierdzi, że pan szuka wszędzie konfliktów.
- Jakbym ich szukał, nie byłoby tak, że ostatnią wielką demonstrację organizowaliśmy w 2013 roku. Jesteśmy cierpliwi i czekamy na sygnał gotowości do rozmów. Weźmy nasz obywatelski projekt ustawy o płacy minimalnej, który leży w sejmowej zamrażarce. Weźmy zakładowy fundusz świadczeń socjalnych, który od czterech lat jest zamrożony. To podstawowe rzeczy.
- Te pańskie żądania wobec Ewy Kopacz są powodem licznych plotek. Podobno w KPRM mówi się, że pańska aktywność to zgłoszenie akcesu do walki o schedę po Jarosławie Kaczyńskim, kiedy przegra kolejne wybory. Co pan na to?
- I co ja mogę poradzić na takie plotki? Zna mnie pan i wie, że nie mam ambicji politycznych. Nie chcę zastąpić Jarosława Kaczyńskiego. Niektórzy chcą mnie posadzić na tego konia, co nie trzeba. To próba skłócenia związku. Jestem przewodniczącym Solidarności i kiedy przestanę nim być, na pewno nie zostanę politykiem. Co prawda nigdy nie mówi się nigdy, ale mogę pana zapewnić, że nigdy politykiem nie będę.
- Bo musiałby pan jak Janusz Śniadek stać się karnym działaczem partyjnym?
- Jestem niepokorną duszą, która do polityki się nie nadaje. Przecież po trzech dniach z każdej partii by mnie wyrzucili.
- Jakby pan startował na prezydenta, toby się pan nie musiał na nikogo oglądać.
- Wie pan, byłoby znacznie lepiej w tym kraju, gdyby każdy znał swoje miejsce w życiu. Ja swoje miejsce znam.
- Znowu powołam się na Rafała Grupińskiego. Twierdzi, że ostatnio przestał pan lubić imię Andrzej, bo Andrzeja Dudę zrobiono kandydatem PiS na prezydenta, a nie pana.
- Jakbym miał na imię Andrzej, wcale bym się nie obraził.
- Nie ma pan problemu z tym, że Dudów w wyścigu do Pałacu Prezydenckiego będzie reprezentował członek PiS?
- Nie mam z tym problemu, bo nigdy nie chciałem być prezydentem.
- Wróćmy do plotek z KPRM. Pańskie podszczypywanie rządu ma być walką o dobre miejsca dla działaczy Solidarności na listach PiS. Znów złośliwe języki czy coś jest na rzeczy?
- Nikomu z Solidarności nie będę torował drogi do polityki. Jeśli ktoś z Solidarności ma takie ambicje, musi sam o to zadbać. Mamy natomiast taką zasadę, że jeśli ktoś z Solidarności zdobywa stanowiska polityczne, musi zrezygnować ze swoich funkcji związkowych.
- Plotkują też w PiS. Tam z kolei boją się, że Solidarność chce wystawić swoje listy w wyborach parlamentarnych i zabrać głosy elektoratu społecznego partii Kaczyńskiego. Planujecie taki krok?
- Dwa razy do tej samej wody się nie wchodzi. AWS bis nie będzie. To doświadczenie sprawia, że Solidarność, póki ja będę jej przewodniczącym, do polityki nie wejdzie. Na pewno rozmawiamy w związku o wyborach parlamentarnych.
- I o czym rozmawiacie?
- Chcemy zaistnieć w kampanii wyborczej.
- Jako kandydaci czy protestujący?
- Niech to pozostanie na razie niespodzianką.
ZAPISZ SIĘ: Codziennie wiadomości Super Expressu na e-mail