"Super Express": - Panie pułkowniku, jak ocenia pan dotychczasowy przebieg śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej?
Płk Piotr Łukaszewicz: - Nie jestem ekspertem w zakresie działalności prokuratury bądź działalności Komisji Badania Wypadków Lotniczych i nie będę oceniać właściwości przebiegu śledztwa w sprawie katastrofy. Z mojego doświadczenia wynika, że wojskowa komisja ds. wypadków lotniczych jest jak najbardziej kompetentna. Mam jednak jedną poważną wątpliwość dotyczącą sposobu, w jaki opinia publiczna była i jest informowana na temat przebiegu tego dochodzenia, dlatego z niecierpliwością czekam na zapowiedziane na środę ujawnienie wyników dotychczasowego postępowania.
- Co było nie tak w tej kwestii?
- Osobiście nie zgadzam się z wielokrotnie wygłaszanym stwierdzeniem, że opinia publiczna o wszystkim zostanie poinformowana dopiero po zakończeniu śledztwa. To jest zbyt poważna sprawa, żeby ukrywać informacje przez tak długi czas. Z jednej strony rodzi to podejrzenie co do dobrych intencji osób reprezentujących krajowe i zagraniczne instytucje biorące udział w wyjaśnianiu przyczyn katastrofy. Z drugiej stanowi pożywkę dla autorów najróżniejszych fantastycznych domysłów dotyczących przyczyn katastrofy. Doświadczenia innych krajów są oczywiste. Opinia publiczna musi być informowana na bieżąco, codziennie, przynajmniej o tych rezultatach postępowania - faktach, które zostały jednoznacznie ustalone i których już nie można podważyć.
- Kiedy zapytać o to prowadzących dochodzenie, często zasłaniają się dobrem śledztwa
- Proszę zwrócić uwagę na fakt, że w dwa tygodnie po katastrofie nie podano do publicznej wiadomości jednoznacznej informacji, o której godzinie ona się wydarzyła. To kuriozalna sytuacja. Nie mam wątpliwości, że ten dokładny czas został już ustalony. Czy jest jakikolwiek racjonalny powód ukrywania tego przed opinią publiczną? Czy cokolwiek zmieni podanie tej informacji? Jej brak powoduje zaś właśnie kreowanie rozmaitych dziwacznych dociekań. Nie sądzę, aby ewentualna 10--minutowa różnica zmieniła cokolwiek w prowadzonym postępowaniu, a warunki atmosferyczne nie mogły się w tym czasie radykalnie zmienić.
- Kontrowersje przy okazji tego dochodzenia budzi kilka kwestii. Szybkie, bezpodstawne zarzuty oficjalnych przedstawicieli strony rosyjskiej o błędzie pilota. Na problemy zwracał też uwagę Edmund Klich, szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Mówił o "chaosie w Rosji" i tym, że Polska jest petentem w śledztwie. To, że jest ono prowadzone przez stronę rosyjską, też budzi obawy.
- Porusza pan tu kilka niezwiązanych ze sobą spraw. Nie mam informacji, czy strona rosyjska prowadzi swoje dochodzenie we właściwy sposób i powstrzymam się od komentarza. Opinia pułkownika Klicha dotyczy czegoś zupełnie innego. Jest przewodniczącym niezależnej rządowej komisji ds. wypadków. Komisja współdziała ze swoim odpowiednikiem po stronie rosyjskiej. I ma ona zbadać okoliczności związane z wypadkiem lotniczym. Płk Klich twierdzi, że minister obrony nalegał na niego w kwestii współpracy z prokuraturą prowadzącą dochodzenie w sprawie katastrofy. I tu mówimy o dwóch różnych przedsięwzięciach. Mówimy o śledztwie prokuratorskim i działalności komisji powypadkowej. Spekulując, mogę przypuszczać, że doszło do jakiegoś konfliktu kompetencyjnego, wyręczania komisji przez prokuraturę Znając osobiście płk. Klicha od wielu lat, nie wierzę w to, żeby powodem nieporozumienia była próba wkroczenia przez niego w kompetencje prokuratury. Ale podkreślam raz jeszcze, że są to wyłącznie moje przypuszczenia.
- Być może nie byłoby tych kontrowersji, gdyby śledztwo prowadziła strona polska, nie zdając się na Rosjan?
- Moim zdaniem to nie jest istotny problem w tym postępowaniu, który pozwoliłby na jakąkolwiek zmianę w ustaleniu przyczyn katastrofy. Odnoszę wrażenie, że współpraca komisji polskiej i rosyjskiej, zwanej międzynarodową, układa się raczej poprawnie.
- Zwraca pan uwagę na niepotrzebne ukrywanie przed społeczeństwem spraw związanych ze śledztwem. Strona rosyjska też nie komentuje wielu kwestii budzących różne domysły. Jak choćby zdjęć żołnierzy "naprawiających" oświetlenie na lotnisku w Smoleńsku
- Krótki czas potem opublikowano zdjęcia, z których wynikało, że oświetlenie zostało kompletnie wymienione na nowe, przenośne. Sądzę, że tu akurat mogło nie być żadnego przekłamania i obsługa lotniska rzeczywiście mogła próbować wymieniać te żarówki. Jeżeli jednak prawdą jest, że widzialność była mniejsza niż 500 metrów, to sprawność świateł podejścia nie miała raczej wielkiego wpływu na powstanie tej katastrofy. Ale to jednoznacznie wyjaśni komisja prowadząca dochodzenie. Istotne znaczenie ma jednak fakt, że w dalszym ciągu nie mamy istotnych informacji o pogodzie, jaka panowała na lotnisku Smoleńsk w momencie katastrofy: o postawie chmur, widoczności, wietrze, ciśnieniu, wilgotności, temperaturze. Tego nikt nie opublikował, a przecież to informacja, która już nie ulegnie zmianie.
- Dlaczego, pańskim zdaniem, Rosjanie usiłowali na początku skupić uwagę opinii publicznej na błędzie pilota? Czy mogło to być w jakikolwiek sposób uzasadnione?
- Ja nie rozstrzygam o winie jakichkolwiek osób bądź instytucji. Analizuję zjawiska, które miały miejsce przed i w trakcie katastrofy na podstawie powszechnie znanych informacji. To, o czym pan mówi, to wyłącznie spekulacje. Weźmy pod uwagę fakt, że kontrolerzy na lotnisku Smoleńsk także brali na siebie odpowiedzialność za los tego samolotu. Z posiadanych informacji wynika, że warunki atmosferyczne pogorszyły się poniżej minimum pozwalającego na bezpieczne lądowanie. Pomimo to lotnisko nie zostało zamknięte. Lotnictwo jest instytucją zero-jedynkową i działa na podstawie prostych kryteriów: albo można coś zrobić, albo nie. Kluczowym problemem dla wyjaśnienia przyczyn katastrofy jest znalezienie odpowiedzi na pytanie, co spowodowało, że piloci i obsługa podjęli takie, a nie inne decyzje.
Płk rez. pilot Piotr Łukaszewicz
Były szef Oddziału Szkolenia Lotniczego Dowództwa Sił Powietrznych