Trudno mi powiedzieć, na ile zapowiedzi likwidacji poszczególnych ulg, które od kilku dni pojawiają się w mediach, mają coś wspólnego z rzeczywistością. Jeśli jednak mają, to przynajmniej niektórych z nich do najmądrzejszych zaliczyć nie można. Uzależnienie ulgi prorodzinnej od liczby dzieci, a nie kryterium dochodowego, to zwykła głupota. Dlaczego posłanka mająca trójkę dzieci, ale zarabiająca bardzo przyzwoite pieniądze, ma prawo odliczyć od podatku 1122,04 złotego, a małżeństwo z dwójką dzieci i minimalną pensją takiego prawa już mieć nie będzie? Toż to czysty absurd!
Wielu ekonomistów przekonuje, że becikowe, ulga prorodzinna czy wspólne opodatkowanie małżonków w żaden sposób nie wpływają na dzietność rodzin, czyli to, co podobno stanowi jeden z priorytetów państwa i legło u podstaw wprowadzenia tych ulg. To pewnie i prawda, tylko co z tego, skoro w naszym kraju, poza wyżej wspomnianymi, nie ma żadnych innych instrumentów polityki prorodzinnej. Słynna ustawa żłobkowa okazała się totalnym fiaskiem. Niech ktoś spróbuje posłać dziecko do państwowego żłobka lub przedszkola. To graniczy z cudem. A gdyby matki, które zmuszone są przez indolencję państwa siedzieć z maluchami w domu, mogły pójść do pracy, to nie tylko one, ale i budżet miałby z tego same korzyści - odprowadzane podatki, składki ZUS czy składki zdrowotne.
Jeżeli premierowi zależy na prowadzeniu polityki prorodzinnej z prawdziwego zdarzenia, to nie powinien, ani uprawiać taniego rozdawnictwa, ani kosztem rodzin zasypywać dziury budżetowej. Powinien przygotować kompleksowy plan na lata i konsekwentnie go wprowadzać. Czego i jemu, i sobie z całego serca życzę.