Nasz numizmat w Muzeum Żołnierzy Wyklętych

2017-02-24 3:00

- Kaci na Mokotowie otrzymywali jako wynagrodzenie butelkę wódki, a potem także tysiąc złotych za zabitą osobę. Czyli w przypadku siedmioosobowego IV Zarządu WiN było to 7 tys. zł, kwota w tym czasie całkiem spora. Jest taki straszny film, dostępny niestety w internecie, z egzekucji niemieckich zbrodniarzy - m.in. Ludwiga Fischera, gubernatora dystryktu warszawskiego. Wieszali dwaj kaci z Mokotowa, Aleksander Drej i Piotr Śmietański. Uderza to, że jeden ze skazańców dwa razy się zrywał. A także to, że linę kat trzymał w ręku. Czyli fizycznie odczuwał to, jak ze skazańca uchodzi życie. Nieważne, kto był tu zabijany, że to byli niemieccy zbrodniarze - przecież to byli ludzie, należał im się jakiś szacunek! - mówi "Super Expressowi" Jacek Pawłowicz,  dyrektor Muzeum Żołnierzy Wyklętych.

"Super Express": - 1 marca, Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Obchodzony jest w rocznicę zamordowania w katowni przy ul. Rakowieckiej w Warszawie w 1951 roku siedmiu polskich dowódców z IV Zarządu Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość - kontynuatora Armii Krajowej. W jaki sposób komuniści dokonali tej zbrodni?

Jacek Pawłowicz: - Skazańców wyprowadzono z tzw. cel wieloosobowych, w których znajdowało się nawet 80 ludzi. Byli wywoływani pojedynczo, strażnik wypowiadał albo nazwisko, albo słynną formułę "na literę", gdzie podawano pierwszą literę nazwiska. Część skazańców była krępowana, część kneblowana. Skazaniec był sprowadzony na miejsce egzekucji. IV Zarząd WiN został zamordowany na dziedzińcu Rakowieckiej, przy starej kotłowni.

- To tam, gdzie rotmistrz Pilecki. Egzekucja WiN-owców rozpoczęła się o godz. 20.00. Zostali zamordowani wszyscy razem?

- Nie, mordowano ich pojedynczo, wyprowadzano w odstępach około 15 minut. Jako pierwszego prezesa WiN, ppłk. Łukasza Cieplińskiego. Przygotowania do egzekucji zaczynały się już w godzinach przedpołudniowych. Na miejsce egzekucji przynoszono nosze na ciała. Dziedziniec był obstawiony przez bezpiekę, nie miał prawa pojawić się tam nikt spoza wąskiej grupy wtajemniczonych. Pojedynczego strzału z oddali nie było słychać.

- Zawsze egzekucja dokonywana była jednym, katyńskim strzałem w tył głowy?

- Zazwyczaj tak, choć jak pokazały prace prof. Krzysztofa Szwagrzyka, jeden z polskich żołnierzy został zastrzelony serią z pepeszy. Bywało, że strzały były dwa lub trzy. Mordowanie naszych bohaterów było całkowicie odczłowieczone. Bez księdza - tu wyjątkiem jest egzekucja Witolda Pileckiego. Dwa lata później na tym samym dziedzińcu powieszony został generał August Fieldorf "Nil". Mokotów jest miejscem przesiąkniętym krwią polskich patriotów.

- Wróćmy do 1 marca 1951 r.

- Ta egzekucja jest symbolicznym końcem Polskiego Państwa Podziemnego. Armia Krajowa, choć formalnie rozwiązana przez generała Okulickiego, walczyła dalej pod nazwą WiN. Kolejni dowódcy WiN byli następcami "Grota" Roweckiego czy "Bora" Komorowskiego. Śmierć IV Zarządu WiN, ppłk. Cieplińskiego i jego ludzi była faktycznym końcem tej najpiękniejszej armii w naszej historii. Ci, którzy pozostali w lesie, ostatni i nieliczni żołnierze, to już struktury poakowskie.

- Strzelał kat Mokotowa Aleksander Drej.

- Tak. Odnoszę wrażenie, że mordowanie ludzi sprawiało mu szczególną przyjemność. Zachowała się taka wstrząsająca relacja z Płońska. Kiedy w 1947 r. komuniści ogłosili amnestię, więźniowie na nią czekali, wierzyli, że ich obejmie, nawet ubecy zwolnili swoją "pracę". Ale tuż przed ogłoszeniem amnestii przyjechał tam Drej i zamordował żołnierzy Ruchu Oporu Armii Krajowej. Ten zbrodniarz nigdy nie został choćby przesłuchany przez Komisję Ścigania Badania Zbrodni Przeciw Narodowi Polskiemu. Zmarł spokojnie w Warszawie na początku lat 90.

- I pobierał sowitą, mundurową emeryturę.

- Do końca.

- Zastępca naczelnika więzienia mokotowskiego Ryszard Mońko opowiadał mi, że Drej był alkoholikiem, do polskich bohaterów strzelał w stanie upojenia.

- Kaci na Mokotowie otrzymywali jako wynagrodzenie butelkę wódki, a potem także tysiąc złotych za zabitą osobę. Czyli w przypadku siedmioosobowego IV Zarządu WiN było to 7 tys. zł, kwota w tym czasie całkiem spora. Jest taki straszny film, dostępny niestety w internecie, z egzekucji niemieckich zbrodniarzy - m.in. Ludwiga Fischera, gubernatora dystryktu warszawskiego. Wieszali dwaj kaci z Mokotowa, Aleksander Drej i Piotr Śmietański. Uderza to, że jeden ze skazańców dwa razy się zrywał. A także to, że linę kat trzymał w ręku. Czyli fizycznie odczuwał to, jak ze skazańca uchodzi życie. Nieważne, kto był tu zabijany, że to byli niemieccy zbrodniarze - przecież to byli ludzie, należał im się jakiś szacunek! Zresztą potem na tej samej linie powieszony został generał Fieldorf.

- Co się działo po egzekucji IV Zarządu WiN? Ciał zamordowanych nie wydano rodzinom.

- Ciała przenoszono do prosektorium w podziemiach szpitala albo leżały na miejscu zbrodni do rana, kiedy przyjeżdżał konny wóz, w późniejszym okresie ciężarówka, na które ciała były wrzucane i przewożone - do wiosny 1948 r. na Służew, potem na "Łączkę" dzisiejszego cmentarza na Powązkach Wojskowych. Za pochówki odpowiadał jeden funkcjonariusz, a do pomocy miał osadzonych na Mokotowie Niemców. Poraża, że nie chciało im się nawet kopać odrębnych grobów, wszystkich z jednej egzekucji, jak leci, wrzucano do jednego, bezimiennego dołu.

- Siedmiu polskich bohaterów z IV Zarządu WiN trafiło więc najpewniej do jednego dołu.

- Popdpułkownik Ciepliński leży zapewne ze swoimi podkomendnymi.

- Czy te doły były przygotowane wcześniej, czy dopiero po przywiezieniu ciał na miejsce?

- Grabarz wcześniej dostawał informację, że będzie pochówek i wykopywał dół. Po godz. 22 pukali do niego funkcjonariusze UB, zawozili na miejsce, gdzie czekała wspomniana ciężarówka z ciałami. Dziś należy naszych zamordowanych bohaterów odnaleźć i zidentyfikować.

- Wiemy, że jest z tym problem, bo w latach 80. na Powązkach, w miejscu, gdzie wcześniej zakopano w dołach śmierci polskich Wyklętych, chowano nad nimi w grobach komunistycznych dygnitarzy. Dziś po badaniach prof. Szwagrzyka wiemy, że wiele szczątków naszych bohaterów zostało wówczas wykopanych i gdzieś przeniesionych.

- Ale trzeba mieć nadzieję, że profesor Krzysztof Szwagrzyk spokojnie będzie mógł nadal wypełniać swoją misję. Nie wyobrażam sobie, żeby człowiek, który całe życie poświęcił poszukiwaniu szczątków polskich bohaterów narodowych i jest dumą Instytutu Pamięci Narodowej, nie kontynuował swoich działań.

- Jak to możliwe, że do dziś nie zgłosił się żaden świadek, np. grabarz, który by powiedział, co w latach 80. stało się ze szczątkami leżących na "Łączce" bohaterów podziemia?

- To dobre pytanie i jednocześnie zadanie dla prokuratorów, myślę, że przy odrobinie zaangażowania dość szybko odnajdą firmę, która tam kopała i dowiedzą się, co stało się ze szczątkami leżących tam ludzi. To naprawdę nie było tak dawno, w 1982, 1983 roku. Przecież odnalezienie szczątków naszych bohaterów jest najważniejsze.

- Podpułkownik Ciepliński pisze z celi śmierci piękne patriotyczne listy do syna Andrzejka, który urodził się już po jego aresztowaniu. Przed egzekucją połyka medalik z Matką Boską, wiedząc, że nie będzie miał pogrzebu ani grobu, ale mając nadzieję, że ktoś go kiedyś będzie poszukiwał i zidentyfikuje dzięki medalikowi.

- Mam nadzieję, że po odnalezieniu szczątków medalik ten trafi do zbiorów naszego muzeum. Mam też nadzieję, że po podpisaniu umowy o współpracy z IPN, którą wkrótce planujemy zawrzeć, pamiątki odnalezione w dołach śmierci trafią do nas, bo tu jest ich miejsce, to tu ci ludzie zostali zamordowani.

- Jaka była skala komunistycznych zbrodni na Mokotowie?

- Około 400 egzekucji na polskich bohaterach. Ile osób zmarło w wyniku tortur czy fatalnych warunków, w których byli przetrzymywani, jest wielką niewiadomą. Pisano, że ktoś umarł na serce, gruźlicę, ale często to nie był prawdziwy powód śmierci. Bardzo ważne będzie przeszukanie terenu więzienia i miejsc wskazywanych przez byłych funkcjonariuszy, którzy podczas prac ziemnych znajdowali ludzkie szczątki.

- Takie sondażowe badania były prowadzone w ubiegłym roku. Ale dlaczego za komuny na Rakowiecką trafiali najważniejsi dowódcy podziemia, skoro wielu z nich było spoza Warszawy?

- Bo blisko było Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. Poza tym więzienie było jak na tamte czasy nowoczesne, dobrze zabezpieczone. Decydowała więc wygoda.

- Czym był osławiony "pałac cudów"?

- To pawilon śledczy, w którym pracowali najwięksi zbrodniarze komunistyczni, z Józefem Różańskim na czele. To było miejsce straszne. "Pałacem cudów" nazwali go więźniowie. Bo tam ubecy wyczyniali z ludźmi cuda. Sadzanie na odwróconym stołku, zrywanie paznokci, do przesłuchania kobiet wykorzystywano szczotki do toalet. To tam podtapiano ludzi w słynnej łaźni.

- Teraz w miejscu kaźni polskich patriotów powstaje Muzeum Żołnierzy Wyklętych. Liczne środowiska walczyły o to przez wiele lat.

- Powinno być utworzone już dawno. Teraz jest to możliwe dzięki historycznej decyzji ministra Zbigniewa Ziobry, który 29 lutego 2016 r. zdecydował o utworzeniu w tym historycznym miejscu muzeum. Polska, warszawska Golgota będzie miała wreszcie swoje upamiętnienie.

- Jaki obszar zajmie muzeum?

- Całego więzienia. Jesteśmy to winni naszym bohaterom, którzy tu siedzieli i byli mordowani.

- Mamy też czas późniejszy, czyli czas Solidarności...

- Projekt muzeum łączy historię żołnierzy antykomunistycznego powstania oraz siedzących tu ludzi późniejszej opozycji demokratycznej.

- Kiedy muzeum zostanie otwarte?

- Bardzo byśmy chcieli, aby to się stało 1 marca 2019 r., w Narodowym Dniu Pamięci Żołnierzy Wyklętych.

Zobacz: Żołnierze Wyklęci na monetach. "Inka" na dziesięciozłotówce wartej 120 zł [ZDJĘCIA]