Sądzę, że najpiękniejsze Święta mają miejsce w trudnych czasach. Kiedy jest dobrze, błogo i dostatnio, dobrobyt przesłania sens Bożego Narodzenia. Pochłaniają nas przygotowania, prezenty, potrawy, rodzinne spotkania. Cieszymy się tym co mamy. Pogrążamy w usypiającym ciepełku, sprawdzamy o której i kiedy leci „Kevin sam w domu”.
Ale kiedy jest źle, wtedy potrzebna jest nadzieja. Że zło przegra, że dobro wróci z wygnania. Boże Narodzenie te nadzieję niesie. Taki jest sens tych Świąt. I tak musieli to czuć żołnierze niemieccy i brytyjscy w Boże Narodzenie 1914 roku, kiedy wyszli z okopów, śpiewać kolędy i grać w piłkę nożna na ziemi niczyjej. Tak czułem to ja w roku 1981, zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego. Miałem 13 lat, na świątecznym stole panowały pustki, wszyscy byli przygnębieni, ale pamiętam tę nieśmiało kiełkująco wiarę, że „moc truchleje”. Może nie teraz, ale kiedyś na pewno.
Dlatego Boże Narodzenie 2020 przemówiło do mnie znacznie bardziej niż te zwykłe, szczęśliwe, rodzinne Święta. Bardziej niż zazwyczaj wsłuchiwałem się w słowa kolęd i wzruszałem się nimi, jak chyba nigdy dotąd. A rzeczywistość dopisała do tych moich refleksji cudowna pointę, bo ledwie kolędy umilkły, zaczął się program szczepień i jest szansa, że moi znajomi przestaną umierać na Covid.
Dla mnie to były wspaniałe Święta. Będę ja pamiętał do końca życia.