"Super Express": - Jak pan ocenia dialog premiera z rodzicami niepełnosprawnych dzieci?
Jan Rulewski: - Dialog jest w tym wypadku zbyt górnolotnym słowem. Była to rozmowa dwóch stron toczona różnymi językami. Premier używał języka budżetowego, rodzice zaś wyrażali się językiem nie tyle postulatów, ile egzystencjalnych potrzeb. Premier wypadł szlachetnie, ale kompletnie się pogubił.
- Co pan ma na myśli?
- Nie rozumiem, dlaczego zupełnie nie używa siły swojego otoczenia. Dlaczego minister nie odpowiadał na pytania merytoryczne? Premier nie może, a nawet nie powinien się znać na wszystkich sprawach - ale powinien wskazywać kierunki rozwiązań. W tym wypadku należało wydać zgodę na zmianę budżetową. Natomiast kwestie, jak to będzie dzielone i w jakim zakresie, to już zadanie dla ministra. Minister kompletnie mnie zawiódł. Dlaczego on nic nie mówił? No, chyba że premier mu zabronił.
- Jaka jest skala problemu, z którym zwrócili się rodzice?
- Chodzi nie tylko o 104 tys. ludzi reprezentowanych przez rodziców, którzy przyjechali do parlamentu, lecz jeszcze o 160 tys. osób, które opiekują się chorymi przykutymi do łóżek. Potrzeby wyrażane przez rodziców są dla mnie absolutnie logiczne. A źle się dzieje m.in. dlatego, że nie istnieje żaden program pomocowy. Przy tym - czego już rodzice nie mówią i czego nie mówi poseł Mularczyk - trzeba coś zmienić w daninach społecznych. W imię solidarności trzeba się trochę na ławce ścieśnić.
- Tylko czy polski budżet na to stać? Jest wiele grup roszczeniowych.
- Tylko że ta grupa jest więcej niż na miejscu pierwszym - jest poza porównaniami. Oni są nawet ujęci w konstytucji. Oni są niewinni wobec losu, który ich spotkał, i nie mają możliwości zmiany swojej pozycji. To nie jest tak jak z osobą bezrobotną - że dziś nie pracuje, ale jutro może znaleźć zatrudnienie. A pomyślmy teraz o osobach opiekujących się chorymi na Alzheimera. W 400-tysięcznej Bydgoszczy jest tylko 30 miejsc dla nich, a opieka ogranicza się do ośmiu godzin.
- Premier mówi, że świadczenia podwyższono...
- I ma rację. Ale to nie rozwiązuje problemu, bo żyjemy w innych czasach. Zaczęło się w 1991 r., kiedy zarządzeniem uznano osiem grup chorób u dzieci, którym przysługiwała opieka. Tym bardziej że wtedy zaczynało szaleć bezrobocie i stwierdzono, że lepiej, żeby rodzice tych dzieci funkcjonowali jako opiekunowie chorych dzieci, a nie bezrobotni. Od tego czasu to zagadnienie jest regulowane ustawowo z perspektywą wzrostu.
- Czyli wszystko jest w porządku.
- Nie! Bo od 1991 r. zmieniło się coś takiego, jak sytuacja rodziny w Polsce. Wówczas nie było niedoboru babć, którym kazano pracować do późnych lat, nie było też masowych wyjazdów za granicę. Zmieniła się też atmosfera cywilizacyjna - dziś każdy musi pracować na swój nie największy bochenek chleba i nie ma czasu na opiekę nad bliskimi. To oczywiście jest smutne. A do tego następuje erozja kosztów. Na początku lat 90. większość przedsiębiorstw była państwowa i można było sięgać do głębokiej państwowej kiesy. Dziś wszystko jest sprywatyzowane. Nawet przyjście opiekunki jest poddane jej działalności gospodarczej. Za marne grosze po godzinach zostawać nie będzie. Ona już nie służy, ona już tylko pracuje.
- Co więc zrobić?
- Absolutnie zwiększyć pomoc państwa. Chodzi nie tylko o pieniądze, ale też o rozszerzanie formuły urlopów. Dać chorym dzieciom przywileje, z których korzystają inwalidzi wojenni - czyli m.in. bezpłatne lekarstwa. Bezpłatny transport. Te rozwiązania istniały, ale zanikają, bo zostały sprywatyzowane i dziś nie ma środków na ich stosowanie. Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych zmniejsza się, bo systemowo spada dopływ pieniędzy. Składki na PFRON musi płacić przedsiębiorca zatrudniający ponad 20 osób. Kiedyś to wystarczało, bo było wiele dużych zakładów. Dziś nie starcza, bo takich zakładów jest mało, a jeszcze pamiętajmy o "śmieciowych" pracodawcach, którzy nie płacą, choćby zatrudniali i sto osób. Mamy kryzys, a jednocześnie mało się mówi o kryzysie napływu danin. Panowie za to odpowiedzialni - Rostowski i Rosati - uciekają do Brukseli.