Pan premier był chory i leżał w łóżeczku. Tak się nieszczęśliwie składa, że akurat dzisiaj, w 70. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. Może zresztą Donald Tusk wcale w łóżeczku nie leży - tego nie wiemy, ale wiemy, że z powodu zaplanowanej dużo wcześniej operacji barku wziął sobie szef rządu wolne. Operacja była wprawdzie zaplanowana od dawna, ale jednak dało się ją przesunąć tak, żeby Słońce Peru mogło się samo ogrzać w świetle naszej dzielnej policji podczas jej święta. No, ale w końcu bez przesady z tym przesuwaniem. Skoro operacja została już raz przesunięta, aby nie urazić funkcjonariuszy nieobecnością szefa rządu, to przecież nie można było jej przesuwać kolejny raz. W tym wypadku mogą się obrazić żyjący wciąż powstańcy, dla których jest to prawdopodobnie ostatnia okrągła rocznica, w której mogą brać udział, ale - po pierwsze - jest ich znacznie mniej niż policjantów, a po drugie - jak pewnie kalkuluje Igor Ostachowicz, macher pana premiera od olitycznego marketingu - oni i tak niedługo nas na zawsze opuszczą. Domyślać się można, że wymagający nagle pilnej naprawy Tuskowy bark wybawił swojego właściciela z nieprzyjemnej sytuacji.
Zobacz: Donald Tusk przeszedł OPERACJĘ! Zastąpi go Janusz Piechociński
Wyobraźmy sobie bowiem, że szef rządu pojawia się na obchodach - może na Powązkach w godzinie "W", może w jakimś innym miejscu. A tam większość publiczności nie poddaje się jego czarowi, nie docenia jego wysiłków w celu zapewnienia nam wszystkim ciepłej wody w kranach i zaczyna ordynarnie gwizdać, a może nawet buczeć na jego widok. A gdyby już był, toby pewnie musiał coś powiedzieć. I ta niewdzięczna publiczność mogłaby go wcale nie słuchać, ale zaczęłaby pokrzykiwać, tupać, mogłaby się nawet ostentacyjnie plecami odwrócić. Skandal, prawda? A jak biednemu panu premierowi musiałoby być przykro. Tak się jednak składa - a Donald Tusk zapewne też świetnie to rozumie - że posada szefa rządu w wielu momentach może być niemiła. I nie dlatego się ją sprawuje, żeby było miło. Kwestia stanięcia naprzeciwko wrogo nastawionego tłumu to w tym wypadku sprawa osobistej odwagi, ale również tego, że za to właśnie pan premier bierze naszą kasę. Tak, również za to, żeby wziąć na klatę buczenie, gwizdy i przykre okrzyki. A nie za to, żeby się dekować w szpitalu. Gdy dobry wojak Szwejk trafił do wojskowego szpitala, miał możliwość zapoznać się z bardzo skutecznymi metodami walki z symulantami. Wojskowi lekarze dokonywali cudów uzdrawiania nieuleczalnie chromych. Wyleczyli też głuchoniemego. Przez dwa tygodnie zawijali go w prześcieradło zmoczone w zimnej wodzie, codziennie dostawał lewatywę i płukanie żołądka. Wszystko wytrzymał. W końcu jednak pękł przy proszkach na wymioty. "Odzyskałem mowę i słuch" - oświadczył wtedy głuchoniemy. Może by w przypadku premiera zacząć łagodnie - od lewatywy?
ZAPISZ SIĘ: Codziennie wiadomości Super Expressu na e-mail