Już tak kiedyś było. Polski zając miał przyjaciół, którzy obiecywali mu błyskawiczny ratunek, a że był młody i głupi, wierzył im - ba, wpatrywał się w nich jak w obrazek, ufając, że skoro obiecują, to na pewno pomogą. Nie wziął pod uwagę, że przyjaciele, samemu wiejąc przed rozjuszonym psem, chętnie rzucą mu zajączka na pożarcie, byle samemu umknąć. A że dołączył się jeszcze drugi, równie wściekły brytan, zając nie miał szans.
Z tej lekcji powinniśmy do dziś wyciągać wniosek, który dla wielu jest całkiem oczywisty, ale dla niektórych w Polsce brzmi nadal jak herezja: nikt nas nie będzie ratował dla naszych pięknych oczu, nawet gdyby podpisał z nami sto traktatów. To brutalne, ale normalne. Ratować nas będą tylko wówczas, jeśli będą w tym mieli własny interes. Dlatego tak kluczowe jest wciągnięcie jak największej liczby żołnierzy Sojuszu w strefę zagrożoną rosyjską agresją. To w razie czego znacznie zwiększa szanse, że nie powtórzy się "dziwna wojna" z jesieni 1940 roku. Zwiększa, ale nie czyni tego pewnym. O tym także nie wolno zapominać.
Czasy przed nami trudne. W USA wybory może wygrać polityk, który pokrzykuje, że za obronę Europejczycy powinni Amerykanom płacić, a jak nie zapłacą, to niech się martwią sami. W Niemczech szefem MSZ jest człowiek, który uważa, że ćwiczenia NATO to prowokacja wobec Rosji. Nie łudźmy się: nie możemy sobie zapewnić - w naszym miejscu na kontynencie i w naszej sytuacji - stuprocentowego bezpieczeństwa. Możemy je tylko relatywnie zwiększyć i dobrze, że to się właśnie w czasie szczytu Sojuszu zdarzy. Aż tyle, ale i tylko tyle.
Zobacz: Obama przepyta Dudę o TK