Wybory prezydenckie z 2020 r. też za jakiś czas staną się historią i stawiam, że wtedy będzie je symbolizować montaż dwóch absurdalnych widoczków, pokazujących Rafała Trzaskowskiego i Andrzeja Dudę w czasie „debaty”, każdego w sąsiedztwie pustej mównicy, przeznaczonej dla rywala. Tutaj mam złą nowinę: o ile wcześniej opisane sceny mają w sobie coś z patosu wielkiej historii – ba, sprawiają, że na plecach pojawia nam się gęsia skórka – to scena z mównicami mogłaby być wprost wzięta z któregoś z odcinków „Latającego Cyrku Monty Pythona”. Tu nie ma gęsiej skórki, za to można się zatrząść ze śmiechu, ale ten śmiech się utnie, gdy sobie uświadomimy, że przecież to z nas zrobiono idiotów. Mało tego: zrobiono z nas idiotów przy niesłabnącym entuzjazmie plemiennych elektoratów obu kandydatów, święcie przekonanych, że to ich idol pognębił rywala. Wirtualnego. Tymczasem to obraz jak z jakiejś psychuszki: „debata” ogłaszana z wielkim zadęciem, z niewidzialnym oponentem, a potem tryumfalne obwieszczenia sztabów, że to nasz kandydat zwyciężył, choć jako żywo – zwyciężyć mógł najwyżej z pustym krzesłem.
Może jednak warto się zastanowić, jak doszliśmy do sytuacji, w której „debata” z pustą mównicą może być przedstawiana jako wielki sukces, a miliony ludzi uznają, że naprawdę tak jest? Zbiorowa iluzja? Hipnoza? Masowa sugestia? Czy po prostu zwykła głupota – nasza własna?