Polska, gdy idzie o rozgrzewający od paru tygodni polityków temat reparacji wojennych od Niemiec, zdecydowanie przypomina małego psa. Gdyby ktokolwiek w obozie władzy traktował kwestie reparacji poważnie, najpierw po cichu zostałyby przygotowane prawne analizy możliwości ich uzyskania oraz szacunki, o jakich pieniądzach mówimy, a dopiero potem sprawa zostałaby odpalona. I to tylko po bardzo dokładnym przerachowaniu, czy w kontekście całości stosunków polsko-niemieckich nam się to opłaca. Dobre i mocne argumenty w sprawie reparacji mogłyby przecież być ważną kartą przetargową w innych kwestiach.
Stało się zupełnie inaczej: kwestia reparacji została uruchomiona jako pozbawione treści hasło polityczne, bardzo użyteczne do rozgrzewania elektoratu w kraju, ale kompletnie bezużyteczne, gdybyśmy chcieli faktycznie coś od Niemców uzyskać. Nikt też nie wyjaśnił, jakie znaczenie będzie miało zajmowanie się tą sprawą dla ogółu relacji z Berlinem.
A mamy z Niemcami wiele sprzecznych interesów. Te najpilniejsze dotyczą energetyki w różnych wymiarach (Nord Stream II i Opal; polityka klimatyczna UE). Dorzucanie do tego pakietu nieprzemyślanej, niepopartej twardymi argumentami sprawy reparacji to nie polityka zagraniczna, ale przedszkolny teatrzyk.
Ci, którzy pokrzykują dziś z zapałem - mając zresztą słuszność - o strasznych krzywdach, jakie wyrządzili nam Niemcy w czasie II wojny światowej, powinni pamiętać, że politykę dyktują silniejsi. Nikt nie zapłaci nam ani grosza tylko dlatego, że mamy moralną rację, a część polskich polityków i publicystów wygłasza bardzo płomienne deklaracje. Jeżeli zaś polityka zagraniczna staje się zakładnikiem polityki krajowej, to gwarantuje to jej całkowitą porażkę.
Zobacz: Joanna Lichocka: Premier Szydło nie rzuca się po fotki z tragedii jak Tusk
Przeczytaj też: Mirosław Skowron: Politycy w walce z huraganem
Polecamy: Mirosław Przewoźnik: Prace trwają, efekty już niedługo