Leszek Miller: Znowu mury

2012-04-04 4:00

Na marginesie dyskusji o zmianach w emeryturach pojawiło się pytanie, czy mam prawo, aby razem z działaczami Solidarności nucić słynne "Mury"? Sam premier Donald Tusk uważał za wskazane wytknąć mi, że nie bardzo. Wyjaśnijmy więc to i owo.

"Mury" to hiszpańska "L'Estaca" (Pal), napisana przez katalońskiego pieśniarza Lluísa Llacha, lewicowca działającego w ruchu antyfrankistowskim. "Mury" Jacka Kaczmarskiego powstały cztery lata po pierwowzorze. Zanim Solidarność uznała pieśń za swój hymn, artysta z wielkim powodzeniem wykonywał ją w klubach studenckich, najczęściej w warszawskim klubie Riwiera-Remont. Tam ta piękna pieśń zdobywała popularność i rozgłos. W 1979 roku przyniosła wykonawcom sukces na Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie. Zarówno kluby studenckie, jak i krakowski festiwal były współfinansowane przez Socjalistyczny Związek Studentów Polskich, o czym wspominam dla porządku, bowiem niebywały talent Jacka Kaczmarskiego został wsparty pieniędzmi, które na kulturę łożył peerelowski "reżim". To w gruncie rzeczy drobiazg, ale wiele drobiazgów czyni melodię.

Wróćmy do piosenki. Jej tekst jest powszechnie znany, a już zwłaszcza refren: "Wyrwij murom zęby krat! Zerwij kajdany, połam bat!" Hymn Solidarności nie był jednak śpiewany w całości, pomijano zwykle dwie ostatnie zwrotki. Dlaczego? Dlatego, że samotny artysta z czasem dostrzega, że ci, którzy "wyrwali murom zęby krat", którzy "zerwali kajdany i połamali bat", maszerując w nogę, równo jak na paradzie wznoszą nowe, tym razem słuszne "mury", czemu towarzyszy brzęk nowych, słusznych "łańcuchów".

Kaczmarski był śpiewającym poetą, samotnym artystą o skomplikowanym charakterze. Po powrocie z australijskiej emigracji zastał ludzi tamtej Solidarności, bohaterów i herosów, odmienionych na gorsze, z twarzami skrytymi dotąd za maskami ideowości. W książce "Autoportret z kanalią" zdarł te maski. Warto przypomnieć, co mówił: "To nie jest tak, że tylko ta radykalna część dawnej opozycji skrytykowała tę książkę. (…) Ta książka była skierowana do mojego naturalnego środowiska z dawnych lat, czyli, mówiąc umownie, do dzisiejszego środowiska ťGazety WyborczejŤ". Z wielką goryczą pisał, że była to jedyna gazeta, w której nie ukazała się recenzja i nie podjęto dyskusji z tematem, który rozpoczął. Miał pretensje, że wielu ludzi z tego kręgu twierdziło wprost, że kala własne gniazdo, a także, że załatwia sobie jakieś własne problemy poprzez eksponowanie swoich rozgoryczeń z lat dziewięćdziesiątych.

W nowej Polsce Kaczmarskiemu już się nie wiodło. Został skreślony z towarzystwa, które określało, co jest właściwe i modne, a co nie. Komercyjne rozgłośnie nie sięgały po jego piosenki, a więc nie zarabiał. Gdy zachorował na raka krtani, koledzy artyści urządzali koncerty, żeby zarobić na jego leczenie, bo państwa polskiego nie stać było na to. Nigdy już nie pogodził się z Solidarnością. Niech więc ci, którzy mnie upominają, sami określą najpierw, kim są - czy ludźmi z początkowych strof tej piosenki, czy może jednak z dwóch ostatnich? Bo gdy słyszę wytyki pod moim adresem, to myślę, że od strażników legendy różni mnie to, że ja nie ubierałem się w nieswoje kostiumy i nie dostosowywałem pieśni do nowych okoliczności. Dlatego mam prawo podśpiewywać sobie, co mi się podoba.