Leszek Miller

i

Autor: Piotr Piwowarski

Leszek Miller: Nie Kopacz premiera

2014-09-23 16:16

Bezkompromisowa feministka, pani prof. Środa, odnosząc się do pierwszej deklaracji politycznej premier Kopacz: „Jestem kobietą”, powiedziała: - Dla mnie słowa premier Ewy Kopacz są cenne. (…) [Ewa Kopacz] wskazała, że istnieje coś takiego jak płeć i różnice płciowe myślenia politycznego…

Gdybym ja to powiedział, pani profesor posiniaczyła by mnie swoim oburzeniem od stóp do głów. W tej sytuacji pozwolę sobie jednak powiedzieć, że w polityce kobieta-polityk nie jest człowiekiem specjalnej troski. Podlega takim samym ocenom, co wszyscy. Również Ewa Kopacz nie jest wyłączona spod krytyki. Tym bardziej, że za panią premier stoi siedem lat rządzenia jej formacji, a poza tym ją samą po czynach już sądzić można.

Jej pierwszym czynem jest rząd, który stworzyła. Na jego tle rząd Donalda Tuska pięknieje znacznie ponad rzeczywistą miarę. Rekrutacja ministrów pani premier Kopacz odbywała się wedle czterech kryteriów: usunięci przez premiera Tuska za udział w aferach, ale z dużymi wpływami w PO (Schetyna); usunięci przez premiera Tuska za nieudolność, ale także z dużymi wpływami w PO (Grabarczyk); ci, których premier Tusk nie zdążył ani mianować, ani usunąć, ale cieszą się pełnym zawierzeniem pani premier i ci, którzy cieszą się pełnym zawierzeniem prezydenta Komorowskiego. Jak widać kryterium kompetencji nie było potrzebne. Jeszcze nikt nigdy tak ostentacyjnie nie konstruował rządu Rzeczpospolitej wedle zasady „najpierw partia, potem państwo”.

ZAPISZ SIĘ: Codziennie wiadomości Super Expressu na e-mail

W moim przekonaniu nie można jednak odpowiedzialnością za ten rząd obciążać wyłącznie Ewę Kopacz. Jest to bowiem pierwszy od 20 lat – z krótkim epizodem gabinetu Marka Belki – rząd prezydencki. Mamy do czynienia z ważną zmianą ustrojową wyrażoną w praktyce politycznej, której konsekwencją jest odpowiedzialność prezydenta Komorowskiego za bieżące rządzenie i efekty pracy gabinetu pani premier Kopacz.

Swoistym symbolem tej zmiany jest Tomasz Siemoniak, który jest już nie tylko ministrem obrony narodowej, ale też pierwszym zastępcą pani premier i wicepremierem. Ta nominacja to wyraźny gest w stronę Belwederu, gdyż Siemoniak wymieniany był jako prezydencki kandydat na premiera. Awans Siemoniaka ma niepokojącą symbolikę polityczną. Może to być sygnał, że prezydent w karabinach upatruje wzrostu prestiżu Polski, a nie we wzroście gospodarczym.

Równie znamienna jest nominacja Grzegorza Schetyny, który w dyplomacji jest nowicjuszem, na szefa MSZ. To może oznaczać, że kolejny ulubieniec prezydenta będzie wiernym realizatorem jego koncepcji - w tym przypadku na arenie międzynarodowej. A te są nie z tej planety. Jutro, na przykład, pan prezydent ma domagać się w ONZ pozbawienia Rosji, stałego członka Rady Bezpieczeństwa, prawa weta. Polska jest członkiem założycielem ONZ, mamy ważny wkład w kształt powojennego ładu prawno-międzynarodowego, którego elementem jest prawo weta przysługujące pięciu stałym członkom Rady Bezpieczeństwa. Prezydent powinien wiedzieć, że pozbawienie Rosji tego prawa wymagałoby m.in. nie tylko zgody 2/3 Zgromadzenia Ogólnego ONZ, ale też zgody wszystkich stałych członków Rady Bezpieczeństwa. Oznacza to, że również Rosja musiałby głosować za pozbawieniem samej siebie prawa weta… To już lepiej, żeby pan prezydent przebywał w domu i sadził dęby wolności. Pod każdym względem będzie to mniej kosztowne.