Wiemy już, że żadnych planów ewentualnościowych, którymi chwalił się odchodzący Łukasz Szumowski, w szufladach Ministerstwa Zdrowia nie ma. Ale wieczne wypominanie rządowej ignorancji i indolencji, sytuacja epidemiczna się nie poprawi. Dziś pytaniem nie jest, gdzie byli ci, którzy za przygotowanie nas do jesiennej fali pandemii odpowiadali (to też wiemy: ogłaszali, że pokonali już koronawirusa), ale czy wiedzą, co robić z tym chaosem.
Na to pytanie trudno odpowiedzieć. Posunięcia rządu z ostatnich dramatycznych dni wydają się bardzo przypadkowe i mają raczej pokazać, że rządzący robią cokolwiek, niż wiedzą, w jaki sposób przystopować przyrost liczby zakażonych. Tak było choćby z decyzją o zamknięciu klubów fitness, co nie ma żadnego konkretnego uzasadnienia. Jakieś uzasadnienie ma zapowiedź nauki zdalnej dla starszych klas szkół podstawowych. Szkoły to być może jedno z głównych źródeł zakażeń, ale czy na pewno? Tego nie wiemy i chyba nie wie tego rząd. Szukamy jednak rozwiązań, by zakażenia rozłożyć w czasie, by system opieki medycznej nie załamał się kompletnie pod naporem koronawirusa.
Przynajmniej w tej kwestii rząd opiera się o jakieś konkrety. Spodziewa się, że nawet 1/3 chorych na covid będzie wymagało hospitalizacji, a 10-20 proc. z tej liczby będzie wymagało podłączenia do respiratora. Przy wczorajszych liczbach potwierdzonych zakażonych to 3 tys. ludzi, którzy każdego dnia będzie obciążać niewydolny system opieki medycznej. 200 będzie wymagać respiratora. Minister zdrowia mówił, że za chwilę chorych ma być nawet 20 tys. dziennie, a nieoficjalnie rządzący mówią nawet o liczbie 30 tys. zachorowań na dobę.
Tego wszystkiego przeciążona służba zdrowia raczej nie zniesie. Mogą okazać się więc daremne zapowiedzi premiera, że powtórki z Włoch czy Hiszpanii, gdzie decydowano, kogo leczyć, a komu pozwolić umrzeć, nie będzie. Pozostaje mieć tylko nadzieje, że uda się ten pandemiczny chaos opanować. Wszyscy bowiem byśmy woleli, żeby premier miał jednak rację.