- Jarosław Kaczyński wypowiedział otwartą wojnę Konfederacji, ale przegrał ją, zanim się zaczęła
- PiS sam stworzył warunki, w których Konfederacja urosła i stała się realną siłą na prawicy
- Kaczyński nie odbuduje monopolu – Konfederacja zakorzeniła się w elektoracie prawicy
Sojusz PiS z Konfederacją kończy się, zanim się zaczął
Po wyborach prezydenckich, w których zwycięstwo Karolowi Nawrockiego dał nieformalny sojusz PiS i Konfederacji przeciw PO i szerzej koalicji rządowej, wydawało się, że partie Kaczyńskiego oraz Mentzena i Bosaka skazane są na przyjacielskie trwanie w oczekiwaniu na zwycięstwo w wyborach parlamentarnych w 2027 r. i objęcie władzy. Prezes PiS nie ma jednak zamiaru oddawać pola na prawicy i idzie na otwartą wojnę z Konfederacją. Wojnę, której wygrać już nie może.
Nie będzie drugiego POPiS-u, bo Kaczyński woli grać solo
Niewielu już pewnie pamięta okres przed wyborami w 2005 r., kiedy gasnący, bo pogrążony w aferach SLD, miał za chwilę oddać władzę partiom sanacji państwa – PO i PiS, które planowały wspólne rządy i wyprowadzenia Polski z bagna, w którym się wtedy znalazła. Obrazki z tamtej kampanii wyglądają dziś jak pocztówka z równoległej rzeczywistości – Donald Tusk i Jarosław Kaczyński do spółki napędzający swoje partie, uśmiechnięci, na wspólnych, niemal przyjacielskich zdjęciach, snujący wizję lepszego państwa pod wspólnymi rządami. Ten sojusz zniszczył stare SLD i miał być nowym otwarciem III RP. Wszystko zepsuło się po wyborach, a współpraca zamieniła się w świętą wojnę.
Kaczyński nie chce być jak Tusk – i to jego błąd
Dziś Kaczyński nie ma zamiaru szukać partnerów do pogrzebania Platformy Obywatelskiej i współtworzonej przez nią koalicji większościowej. Mając do wyboru szeroką prawicową alternatywę dla Tuska i partykularny interes jego formacji, wybiera to drugie. Dość słusznie obawia się, że ogłaszając już dziś Konfederację jako wspólnika w politycznym przewrocie uwiarygodni tylko swoich ideowych pobratymców i zagrozi dobremu wynikowi PiS w wyborach parlamentarnych.
Już wybory prezydenckie pokazały, jak łatwo całkiem pokaźna część elektoratu PiS może zasilić grono wyborców Konfederacji. Dla wielu prawica nie ma barw partyjnych. Dla wielu innych Konfederacja nie jest tak skompromitowana jak partia Kaczyńskiego i głosowanie na nią nie wymaga tak bolesnego głosowania na mniejsze zło. Tak jak przez długą część kampanii prezydenckiej wcale liczne grono dawnych wyborców PiS uciekało spod sztandaru Karola Nawrockiego do obozu Mentzena, tak równie łatwo mogłoby to zrobić w kampanii parlamentarnej.
Kaczyński nie ma zamiaru być jak Tusk w wyborach z 2023 r., kiedy lider PO wolał poświęcić drobne punkty procentowe swojej formacji, by nagonić sceptycznych wobec niej wyborców Trzeciej Drodze i Lewicy. Dlatego nie ma żadnych sentymentów i chce spróbować to, co zawsze: upewnić się, że na prawo od PiS jest już tylko ściana, a nie jakaś mająca swoje ambicje i nieszanująca autorytetu Kaczyńskiego partia.
Konfederacja podbija prawicę, nad którą Kaczyński nie ma już rządu dusz
Był czas w polskiej polityce, że nawet mu się to udawało. Po zmarginalizowaniu LPR, przez lata to PiS królował na prawicy, a kolejne partyjki, które próbowały zagospodarować konserwatywny elektorat i nagryźć monopol PiS, znikały szybciej niż się pojawiały. Albo – jak Ruch Narodowy, który dziś współtworzy Konfederację – dzielnie trwały na kanapie.
Ta dominacja wydawała się nie do zniszczenia. Póki PiS dzielnie nie zaczął wspierać radykalnej prawicy. Awantury wokół Marszu Niepodległości – imprezy wymyślonej przez pogrobowców endecji – sprawiły, że PiS zwęszył szansę, by na obronie jego uczestników, osłabić ówczesny rząd Tuska. To, czego nie przewidział, to fakt, że wspiera także organizatorów tej imprezy. Dzięki PiS narodowcy stali się elementem szerokiej prawicy i coraz bardziej wybieralną siłą. Kaczyński w pewnym momencie zrozumiał, że nieopatrznie stał się akuszerem swojej konkurencji politycznej i razem z politykami PiS przestał się na Marszach Niepodległości pojawiać.
Kilka lat później okazało się, że monopolistyczna pozycja Prawa i Sprawiedliwości na polskiej scenie politycznej przeszła do historii. Konfederacja, która zrodziła się z sojuszu narodowców i korwinistów, skutecznie rozepchała się na rozszczelnionej prawej stronie. Odkąd weszła do parlamentu, stała się nie sezonowym bytem, ale, jak się wydaje, stałym elementem, krajobrazu politycznego. Tym bardziej, że rządy PiS, na które przypadł awans Konfederacji do grona partii parlamentarnych, skutecznie skompromitowały ugrupowanie Kaczyńskiego w oczach części elektoratu prawicowego. Widząc, że nie muszą już orientować się wyłącznie na Nowogrodzką, chętnie powędrowali do Bosaka i Mentzena.
Tym bardziej, że PiS, swoją postępującą radykalizacją swoich rządów, znormalizował prawicowy ekstremizm. Postawy polityczne, które jeszcze dekadę temu nawet wśród wyborców PiS były nieakceptowalne, są dziś prawicowym mainstreamem. I płyną w nim ci, którzy byli jego prekursorami.
Dziejowy moment PiS jako awangardy prawicowego populizmu już minął
Konfederacji udało się też coś, czego PiS już nie potrafi – otworzyć się na młodszych wyborców, którzy są solidną siłą wyborczą. Co znów wybory prezydenckie pokazały. PiS jest dla nich tym, czym dla większości kibiców już dawno temu stał się PZPN – nie wybieralną przechowalnią leśnych dziadków, których trzeba pogonić, a nie utrzymywać przy politycznym życiu.
Jeśli dziś Kaczyński wierzy, że upupiając polityków Konfederacji i próbując ich przedstawić jako sojuszników Tuska, uda mu się skompromitować ich w oczach prawicowego elektoratu, bardzo się myli. Zagonienie konfederackiego dżina z powrotem do butelki jest dziś niewykonalne. A na pewno spóźnione przynajmniej o dekadę. Kiedy Kaczyński był zajęty utrzymywaniem się przy władzy w latach 2015-2023 r., przegapił moment, kiedy można było jeszcze marginalizować Konfederację.
Co więcej, trudno nie odnieść wrażenia, że próbując dziś stać się imitacją Konfederacji, zwłaszcza w kwestii polityki narodowościowej, ale także gospodarczej, zamiast odcinać tlen Bosakowi i Mentzenowi, jedynie uwiarygadnia konfederatów. Wpada bowiem w tą samą pułapkę co liberałowie od Tuska, którzy uwierzyli, że „bosakując” i „mentzenując” ukradną radykalizujących się wyborców Konfederacji. Jedyne, co im się udało, to wprowadzić do mainstreamu tematy bliskie duszy tej formacji, bo chyba dla wszystkich jest już jasne, że mając do wyboru prawicowo-populistyczny oryginał lub podróbkę, ludzie wybiorą jednak oryginał.
Jasne, Kaczyński wyprowadził PiS z politycznego mainstreamu już lata temu. Odpowiednio wcześnie zajął pozycje polityczne na jego marginesie, rozpoznając antyelitarne i antyestablishementowe odruchy sporej części Polaków. Zagwarantował sobie dominującą pozycję na prawicy, korzystając z tego, co w ekonomii nazywa się premią za pierwszeństwo. Tak jak firmy tworzące nowy rynek zdobywają przewagę konkurencyjną i ponadprzeciętną marżę na rynku, tak PiS korzystał z tego na polu politycznym. Taka sytuacja nie trwa wiecznie. W końcu pojawiają się konkurenci, którzy zagarniają swoją część rynku, a dawny gigant musi dzielić się z nim zyskami i o monopolistycznej pozycji musi zapomnieć. Takim konkurentem dla PiS jest dziś Konfederacja.
Moment dziejowy Kaczyńskiego jako awangardy prawicowego populizmu minął. Może dwoić się i troić, ale Konfederacji nie wyeliminuje i jak bardzo by jej nie obrażał, będzie musiał podzielić się z nią władzą. Jeśli wcześniej całkowicie nie zrazi do siebie konfederatów.