"Super Express": - Powiedziała pani, że proponowana przez rząd premiera Tuska reforma podwyż-szenia wieku emerytalnego do 67. roku nie wystarczy. Dlaczego?
Jolanta Fedak: - Sama zmiana parametrów w systemie nie załatwia kwestii, którymi w ogóle uzasadnia się wprowadzenie tej reformy. Nie załatwia problemu demograficznego czy zabezpieczenia osób, które z różnych względów nie będą miały szans znalezienia pracy. Jest w tej reformie jakieś abstrahowanie od rzeczywistości rodzące pewne problemy...
- Na przykład?
- Zarówno ludzie starsi, w wieku przedemerytalnym, jak i młodzież mają te same problemy z pracą. W obu tych grupach są najwyższe wskaźniki bezrobocia. Dodatkowym problemem jest to, że młodzi zatrudniani są często na umowy o dzieło, a więc takie, które nie pozwalają na odłożenie składki emerytalnej. Nie da się też wprowadzać podwyższenia wieku emerytalnego, zwłaszcza dla kobiet, nie proponując instytucji i działań, które zajmą się rodziną.
- Na takie zarzuty zawsze pada sakramentalne: w budżecie nie ma pieniędzy.
- Polityka rodzinna powinna być prowadzona krok po kroku. Jeżeli ktoś zdecydował się na reformę wydłużenia wieku emerytalnego po to, aby obniżyć oprocentowanie obligacji i zaoszczędzić pieniądze na spłatę zadłużenia, to będą w budżecie dodatkowe środki jako korzyść z tej reformy. I należy przeznaczyć je na wsparcie polityki rodzinnej i stabilizację młodych rodzin. W krajach Europy Zachodniej, na które się powołujemy, podnoszenie wieku nigdy się bez tego nie obywa. Dodatkowy, polski problem to warunki mieszkaniowe, czyli brak możliwości usamodzielnienia się młodych ludzi. A są wyraźne sygnały determinacji młodych ludzi do usamodzielnienia się.
- To znaczy?
- Była taka historia na północy Szwecji. Zaproponowano ludziom działki budowlane "za złotówkę", pod warunkiem że wybudują dom w ciągu pięciu lat. I okazało się, że nastąpił prawdziwy szturm młodych Polaków. Pomimo nie tylko różnicy kulturowej, ale też wyraźnie nieprzychylnego klimatu, od którego uciekają Szwedzi. Takie programy są przecież możliwe także w Polsce, w samorządach przy wsparciu rządu.
- Spodziewa się pani jakichś działań rządu obudowujących tę reformę?
- Na pewno polityki prorodzinnej. Owszem, wymaga nakładów finansowych i systematyczności. Ale jest skuteczna, co widzimy na przykładzie krajów skandynawskich czy Francji... Powinniśmy też zapewnić warunki i miejsca pracy dla grup wiekowych po 50., a teraz 60. roku życia. W Polsce, może poza administracją, takich miejsc pracy nie ma.
- Rafał Grupiński, szef klubu Platformy, na naszych łamach tłumaczył, że w przyszłości to nie musi być problemem. Niekorzystna piramida wieku spowoduje, że rąk do pracy będzie w przyszłości mniej niż dziś, więc o pracę po "60" będzie łatwiej...
- Niekoniecznie. To może rozwiązać problem na bardzo krótką metę. Nie mając u podstaw tej piramidy dzieci i młodzieży, wpędzamy się w gigantyczne kłopoty. Nie będziemy przecież w nieskończoność wydłużać wieku emerytalnego.
- Może będziemy? Niemal gotów jestem się założyć, że za jakiś czas usłyszymy, że trzeba podnieść wiek emerytalny do 70. roku życia, bo inaczej nie będzie emerytur w ogóle. Usłyszymy, że Dania podniosła do "70"... Dzisiejsze 67 lat też uzasadnia się "bo na Zachodzie"...
- Nie można automatycznie przekładać tego, co dobre dla Zachodu na naszą rzeczywistość. Różnią się przecież nawet na pierwszy rzut oka. Polityka to nie jest działalność teoretyczna, ale praktyczna. To, że Norwegia ma publiczne fundusze inwestycyjne, nie oznacza, że to jest dobre dla Polski.
- Zwolennicy zmiany mówią, że nie ma wyboru i żadnej trzeciej drogi. Na czymś trzeba się wzorować...
- Jeżeli polityka wydłużenia wieku pracy jest dobra dla Niemiec, to niekoniecznie jest dobra dla Polski. Wspomniana Dania ma wiele miejsc pracy, choćby w usługach, które świadczone są na rzecz rozwoju rodziny, wspierających dzietność, opiekę, młode matki. Wszystkie te kraje przyjmują imigrantów, a u nas mamy odpływ młodych ludzi za granicę. Powinniśmy ich zachęcać do pracy w Polsce. Także polityką rodzinną. Gdybyśmy ją mieli od 20 lat, dziś byłyby już rezultaty.
- Ktoś złośliwy wypomniałby, że przez 4 lata rządów była pani ministrem pracy i polityki społecznej...
- I wydłużyłam urlop macierzyński, przedstawiłam ustawę żłobkową, broniłam ulgi na wychowanie dzieci, którą chciano zlikwidować. Dwukrotnie podchodziłam też do refundacji składek dla kobiet zatrudnionych na umowach, a także uzupełniania kapitału emerytalnego kobietom, które rodzą dzieci. Niestety, nie znalazło to uznania, zwłaszcza ministra Rostowskiego.
- Wygrywało podejście księgowego, jak opisują niektórzy styl ministra finansów?
- Minister Rostowski ma swoje uzasadnione racje. I nie jest tak, że walka o różne rzeczy była między mną a nim. Część ministrów zgadzała się z nim, część ze mną. Inaczej prowadzi się jednak politykę, gdy wpływy do budżetu są kryzysowe, a inaczej gdy są w normie. Dziś mamy 4 proc. wzrostu, a i tak mówimy o kryzysie. W tamtym czasie ponad rok działaliśmy przy wzroście 1,4 proc. i spadku dochodów państwa. Kilka rzeczy, które wówczas proponowano, było błędem. Choćby to szukanie oszczędności przez próbę likwidowania ulgi na wychowanie dzieci przy pozostawieniu pieniędzy wyciekających do OFE.
- OFE akurat udało się pani ograniczyć...
- Ograniczyć. I dziś bardzo żałuję, że skoro i tak ponieśliśmy pewne koszty polityczne, nie pozwoliliśmy Polakom na wybór między OFE a systemem ZUS. Dzisiejsze opowieści, że OFE zarobiły więcej, są bałamutne. W sytuacji nadmiernego zadłużenia w Europie nie należy utrzymywać systemu, który to zadłużenie pogłębia. A OFE pogłębia. Jeżeli chcemy, jak uzasadniano, rozruszać giełdę, to niech to robią funduszami prywatnymi sami oszczędzający. A nie używać na jej rozruch podatków z budżetu państwa! Przecież to oznacza sztuczne pompowanie giełdy, które może się bardzo źle skończyć! Fundusze to świetny pomysł, o ile kumuluje się je z nadwyżek, a nie z długów.
Jolanta Fedak
Polityk PSL, b. minister pracy w rządzie Tuska