Rozmowa zaczęła się od tematu zbombardowania bazy wagnerowców, czyli członków prywatnej armii Jewgienija Prigożyna, do którego doszło w centralnej Afryce. - Czego oni tam szukają? - pytał swojego gościa Jan Złotorowicz.
- Oni tam działają już od kilku lat. W Republice Środkowoafrykańskiej są gdzieś od około 2018 roku. Są też w Sudanie, w Mali, byli w Mozambiku, w Libii i prawdopodobnie w paru innych krajach na mniejszą skalę. Musimy pamiętać, że Grupa Wagnera, czy całe otoczenie Prigożyna biznesowo-wojskowe, to jest bardzo złożona konstelacja firm, instytucji, osób, słupów, grup zbrojnych i biznesowych. Trudno to wszystko podłączyć pod jeden mianownik, bo jest to strasznie złożone i skomplikowane. Oni jako wagnerowcy, jako ludzie z bronią, szukają tam na miejscu sposobów na przede wszystkim wypieranie Francji, którą Rosja uznaje za swojego największego przeciwnika w Afryce, jako synonim zbiorowego Zachodu. Jest to coś w rodzaju nowej zimnej wojny, w której Rosjanie próbują zdobywać nowe przyczółki, rozszerzać swoje wpływy, okrążać Francję w niektórych regionach. Po prostu zwyciężać z nią na tym polu, na którym ona tradycyjnie była bardzo silna. Żeby to zrobić, Rosja stosuje model sprawdzony w Syrii. Krótko mówiąc wybiera się takiego przywódcę, który traci poparcie, który sam ma problemy z utrzymaniem własnego terytorium lub kontroluje niewielką część, a chciałby odzyskać resztę, który nie jest demokratą, ma tendencje do tego, by tę kontrolę mieć bardzo silną. Takiemu partnerowi oferuje się pomocną rękę, która jest dla niego w tym momencie na wagę złota. To może być albo sytuacja zagrożenia wojskowego albo sytuacja wyborów, które może przegrać - tłumaczył ekspert PISM.
Co z tego jednak mają finalnie Rosjanie, jaka jest korzyść ze wspierania lokalnych afrykańskich watażków? - W zamian za pomoc Rosjanie uzyskują intratne licencje na wydobycie złota, diamentów i innych cennych dóbr, które w takim kraju się mogą znajdować. To jest nierozerwalna część. O to chodziło i to dokładnie Rosjanie rozpracowali w Syrii. Tam, gdzie wypierali bojowników tzw. Państwa Islamskiego, mieli obiecany uzysk z wydobycia ropy z odzyskanych pól naftowych, które rząd Asada odzyskiwał od Państwa Islamskiego. Tutaj chodzi mniej więcej o to samo. 1/3 w przybliżeniu zysku dla wagnerowców to będą pieniądze z kontraktu od danego państwa. Druga część to będzie to, co sobie wykopią i sprzedadzą na rynkach światowych. No i trzecie to będą łupy, które pozyskają w walce od swoich przeciwników na froncie. To jest tak naprawdę mechanizm samofinansujący się, Rosja nic do tego nie dokłada - wytłumaczył Jędrzej Czerep.
Ekspert Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych wskazywał, że nie zawsze cele Rosji były tak klarowne. - Gdybyśmy rozmawiali 2 lata temu i zadałby mi pan to samo pytanie: "Czego Rosja szuka w Afryce", to powiedziałbym, że trochę szuka przygód, trochę szuka wchodzenia w otwierające się okna możliwości. Trochę szuka możliwości wykonania prztyczka względem Zachodu, ale jest to wszystko powierzchowne, może się odwrócić z dnia na dzień i nie jest dla Rosji takie ważne. Dzisiaj w kontekście wojny w Ukrainie patrzymy na to inaczej. I to złoto jest tu bardzo ważne. Złoto pozwoliło zbudować rezerwy bankowi centralnemu Rosji i innym instytucjom. Z dzisiejszej perspektywy wygląda na to, że były przygotowaniem na to, że dojdzie do zderzenia Rosji ze światem Zachodu, dojdzie do sankcji i to pozwoliło przetrzymać pierwsze uderzenie sankcji i utrzymać rubla na kursie, który sprawił, ze rubel się nie załamał. Więc to dzisiaj wygląda na budowanie naprawdę ważnego strategicznego zaplecza, które pozwala utrzymać rosyjski system finansowy we względnej stabilności i pozwala finansować wszystko to, co jest potrzebne w związku z wojną - podsumował ekspert PISM.
Bez obecności w Afryce Kreml nie byłby w stanie finansować swojej wojny w Ukrainie. Jednak Francuzi nie są w stanie wyprzeć stamtąd Rosjan, a Stany Zjednoczone, które mogłyby sobie na to pozwolić, straciły zainteresowanie sprawą. Czy w takim razie to Chińczycy, którzy również rozszerzają swoją obecność na Czarnym Lądzie, będą tymi, którzy wygnają Rosjan lub ograniczą ich działalność w regionie? - Dziennikarze myślą, że skoro są i Chińczycy i Rosjanie w Afryce, to musi dojść do jakiegoś starcia rosyjsko-chińskiego. Jak dotąd nie wypatrzyłem takiego obszaru, w którym faktycznie to by się działo. Nie wydaje mi się. To jest jednak duży kontynent. I Rosjanie i Chińczycy mają swoje nisze. Mają swoje inne modele działania. Ten tort jest dosyć duży, starczy miejsca dla każdego. Nie ma potrzeby, żeby nawzajem sobie coś tam wyrywali. Trochę inaczej też działają. Chińczycy też nie mają takich pomysłów i celów, żeby gdzieś otwarcie przejąć kontrolę nad jakimś rządem. Obstawić go swoimi ludźmi i sterować nimi politycznie. Chińczycy budują swoje relacje gospodarcze, biznesowe, mają tam swoich. Prawie 1 mln Chińczyków mieszka w Afryce i prowadzi tam najczęściej drobne biznesy. Dopiero po latach zacieśniania tych więzów gospodarczych i międzyludzkich Chińczycy wchodzą z jakąś tam obronnością, czy z misjami pokojowymi pod flagą ONZ, czy z partnerstwami wojskowymi. Rosjanie robią na odwrót. Oni zaczynają od tych twardych bezpieczniackich, wojskowych tematów, a potem starają się komuś dać siebie polubić i gdzieś wokół najemniczych inicjatyw budują więzi gospodarcze - zwrócił uwagę Jędrzej Czerep.
Polecany artykuł: