Bo to, przypominam, Jarosław Kaczyński wraz z politykami partii rządzącej powoływał się na wolę ludu, na to, że mają (tfu!) większość - a kto ma (tfu!) większość, ten może wszystko. A na tym przecież polega demokracja.
Rządy prawa to nomokracja.
Jak to powiedział Konfucjusz: "Naprawę państwa trzeba zaczynać od naprawy pojęć". Nie można sensownie dyskutować o polityce, gdy zwolenników poskromienia demokracji nazywa się jej obrońcami! Nie można, gdy wybranego przez lud, w sposób jak najbardziej demokratyczny, socjalistę Adolfa Hitlera nazywa się "prawicowcem". Nie można, gdy mające zapędy totalitarne PiS oskarża się o wprowadzanie rządów autorytarnych!
Bo co to za "rządy opierające się o autorytet", które powołują się na poparcie (tfu!) większości, opierają się na sondażach, wycofując już chyba ze dwanaście projektów ustaw, gdy tylko okazywało się, że jakiejś grupie się one nie podobają! Autorytaryzm popieram. Totalitaryzmu - nie. Ale to demokracja jest ustrojem totalitarnym: tam (tfu!) większość może przecież wszystko...
Wszystkiemu winni są niedokształceni politolodzy i papugi dziennikarze, nieznający znaczenia słów. Jestem przekonany, że połowa profesorów politologii słów "totalitarny" i "autorytarny" w ogóle nie rozróżnia!
Bawi mnie, gdy pan Tomasz Lis wzywa do demonstracji, by obalić ustawę o Sądzie Najwyższym. Czyli uważa, że wygrywa się, mając większość. Czyli tym samym popiera Jarosława Kaczyńskiego, który właśnie w oparciu o tę (tfu!) większość rządzi!
Prezydent Andrzej Duda zawetował ustawę o Sądzie Najwyższym nie dlatego, że w Polsce demonstrowało przeciwko niej 5-10-15 czy ileś tam tysięcy ludzi. Przecież im większe głupstwo, tym więcej osób je popiera. No więc 37 985 000 Polaków nie demonstrowało - i co z tego wynika? Nic!
Pan prezydent zawetował tę wyjątkowo niebezpieczną ustawę nie przez protesty, tylko dlatego, że niszczyłaby resztkę władzy sądowniczej, która (jako jedyna!) sprzeciwiała się totalitarnemu państwu.