Mamy więc premiera, który coraz mocniej podważa legalizm niemal pewnego wprowadzenia zasady „pieniądze za praworządność” i przekonuje, że nawet jeśli jego odrzucenie będzie nas kosztować utratę środków unijnych, to sobie poradzimy.
Mamy Zbigniewa Ziobrę i jego wesołą trzódkę eurosceptyków, którzy nie dopuszczają żadnego kompromisu i gotowi są, jak przekonują, umrzeć, jeśli rząd nie zawetuje unijnych pomysłów. „Weto albo śmierć” - powtarzają.
Jest wreszcie wyraźnie odcinający się od tych dwóch nurtów Jarosław Gowin, który uważa, że mechanizm powiązania unijnych pieniędzy z praworządnością jest przesadnie demonizowany, a środków budżetowych i miliardów euro ze specjalnego Funduszu Odbudowy polska gospodarka potrzebuje jak kania dżdżu, więc nie możemy sobie pozwolić na weto i utratę tych pieniędzy.
Wicepremier oficjalnie poparł też sensowne rozwiązanie tej kwadratury koła. W czwartek w Brukseli mówił o tym, że do rozporządzenia wprowadzającego „pieniądze za praworządność” potrzeba dołączenia tzw. deklaracji interpretacyjnej. To stary unijny sposób na kompromis. Co prawda samo rozporządzenie by się nie zmieniło, ale deklaracja może zawierać stwierdzenie, które dla polskiego rządu jest ważne i pozwoli ogłosić sukces: ustępstwo UE.
Nie wiemy, na ile Jarosław Gowin przedstawiał stanowisko rządu, a na ile mówił wyłącznie w swoim imieniu. Na ile była to forma wyjścia z klinczu, a na ile sondowanie, na ile Unia może się posunąć. Jeśliby jednak udało się taką deklarację wydać, zadowoliłoby to wszystkich – i unijnych, i rządowych jastrzębi (choć pewnienie Ziobrę i spółki, ale oni zapowiadają śmierć, jeśli weta nie będzie, więc sami wyeliminują się z gry).
Jakkolwiek by nie było, pojawia się jakaś nadzieja, że na przyszłotygodniowym szczycie UE polskiego weta jednak nie będzie, bo w gruncie rzeczy nie zależy na nim nikomu. Choć tylko Jarosław Gowin mówi o tym głośno.