Politycy koalicji rządowej przekonują, że najważniejsze w tych negocjacjach są kwestie programowe, ale jeśli tak by było, to już dawno byłoby po wszystkim. A jeśli to rzeczywiście prawda, to przedłużające się targi o to, w którą stronę ma zmierzać w następnych latach Zjednoczona Prawica, powinny budzić grozę, bo jak już po półtora miesiąca rozmów coś uradzą, to kamień nie zostanie na kamieniu.
Ale bądźmy optymistami i jednak realistami – niekończące się debaty dotyczą wyłącznie kwestii personalnych i tego, co kto dla siebie zagarnie. Zjednoczona Prawica zdążyła nas przyzwyczaić do tego, że nic nie budzi wśród jej liderów takiej troski jak to, jaką sieć zależności uda się im zbudować. Stąd walka o każdy, nawet najmniej medialny resort. Liczy się bowiem nie tyle to, jak bardzo dany minister będzie eksponowany medialnie, ale ile stanowisk może obsadzić on sam i jego środowisko.
Bo owszem, w polityce, jak w nieruchomościach ma znaczenie lokalizacja: im bliżej centrum zarządzania światem, tym lepiej. Ale żeby być blisko jądra władzy, trzeba też mieć swoje wierne dywizje. A nic tak nie buduje lojalności jak zasada wzajemności: ktoś daje komuś zarabiać i piastować lukratywne stanowiska, a ten ktoś zapewnia swojemu patronowi szable do wewnętrznych wojen o władzę i wpływy. I o to, ile dywizji uda się komu wystawić, trwa krwawa walka w Zjednoczonej Prawicy.
To troska zwłaszcza mniejszych koalicjantów PiS. Nowogrodzkiej z kolei sen z powiek spędza to, jak ich wpływy ograniczyć, bo przecież ogon nie może machać psem. Stąd pomysł ograniczenia liczby resortów, które koalicjantom przysługują i możliwości budowy przez nich zaplecza politycznego. No i niemniej ważne: trzeba postawić ich w ten sposób do pionu. Na własne rzeczenie PiS stracił bowiem niekwestionowaną dominację i posłuch w obozie rządowym i chce teraz przywrócić właściwą kolejność w łańcuchu pokarmowym władzy.