Przede wszystkim Kosiniak najbardziej ryzykował. Odcinając pępowinę od Platformy Obywatelskiej i decydując się na samodzielną drogę, PSL szło w nieznane. Mogło się to skończyć katastrofą poniżej progu. Jednak prezes PSL właściwie w pojedynkę pociągnął swą partię do bardzo dobrego wyniku, którego chyba nawet on się nie spodziewał. Kosiniak był jak pokerzysta, który nie znając własnych kart, rzuca na stół wszystko, co posiada, gra va banque. I wygrywa.
Ale ciekawe jest także to, co się stało z PSL przy okazji tych wyborów. Otóż przez wiele lat ludowcy próbowali „zdobyć” miasta, a przynajmniej do nich wejść. I za czasów potęgi PSL, czyli w epoce Waldemara Pawlaka, i za czasów Jarosława Kalinowskiego, i za czasów Janusza Piechocińskiego to się nie udawało. Wydawało się, że PSL jest uwięziony na prowincji. Udało się to dopiero Kosiniakowi. Inna rzecz, że nie miał wyjścia, ponieważ PiS pożarł sporą cześć chłopskiego elektoratu, więc wyborców trzeba było szukać poza wsią. Kolejnym sukcesem Kosiniaka jest to, że po raz pierwszy od bardzo dawna na polskiej scenie politycznej pojawiło się umiarkowane centrum. Już te wybory pokazały, że wielu umiarkowanych wyborców ze zdziwieniem, a nawet niedowierzaniem spostrzegło, że racjonalne, a nie totalne PSL, to oferta właśnie dla nich. Dla samych ludowców oznacza to, że nie muszą być satelitą żadnego partyjnego potentata. Jak w dobrych dla nich latach 90. mogą się wygodnie usadowić na środku sceny.
A ponieważ Kosiniak indywidualnie góruje nad większością liderów obecnej opozycji, to wróżę mu bardzo dobry wynik w wyborach prezydenckich. Znów wielu ludzi ze zdziwieniem spostrzeże, że choć ze wsią nie mają nic wspólnego, to najbliżej im do lidera ludowców.