I tu, i tam mieliśmy bardzo kontrowersyjne przemówienia lidera rządzących. W 1968 roku de Gaulle straszył wprowadzeniem stanu wyjątkowego i spiskami komunistów. W 2020 Jarosław Kaczyński również demonstrował twardą linię, wojowniczo zapowiadając między innymi ochronę kościołów. Oba wystąpienia oceniano jako dowód oderwania przywódców od rzeczywistości, ale oba były skierowane tak naprawdę do zwolenników, a nie ogółu publiczności. A już na pewno nie do uczestników rewolty.
Polski „Strajk kobiet” przebiega na razie znacznie spokojniej niż francuski maj 1968. Hasło „To jest wojna” pasuje znacznie bardziej do wydarzeń w Paryżu, gdzie dochodziło do prawdziwych bitew z policją (to zresztą francuska, wciąż trwająca tradycja), a liczba aresztowanych na barykadach szła w setki. W Polsce po pierwszym wściekłym wykwicie wulgarności, agresji i wandalizmu forma protestów ewoluowała w stronę pokojowego happeningu i to dobrze o nas świadczy. Nie było palenia samochodów.
We Francji w roku 1968 o czym się zapomina doszło do kontrakcji mieszczańskiego świata. Gaulliści i konserwatyści organizowali gigantyczne manifestacje zwolenników władzy. Z powodów pandemicznych obóz PiS nie może tego robić, więc wygląda na pogrążony w głębokiej defensywie.
Zarówno w Paryżu, jak i w Warszawie celem protestujących było obalenie władzy. Jak to skończyło się we Francji? De Gaulle ustąpił w roku 1968, ale wcale nie oznaczało to zakończenia rządów prawicy. Wybory parlamentarne zakończyły się jej sukcesem, a gaulliści rządzili nieprzerwanie przez ponad dekadę. Zmiana nastąpiła dopiero w roku 1981, kiedy to socjalista Francois Mitterrand wygrał wybory prezydenckie. Cel został zatem osiągnięty ze sporym opóźnieniem.
A jak będzie w Polsce?