Przejazd z takiej na przykład stolicy nad morze (oczywiście nad Bałtyk, a nie żaden tam Adriatyk) zajmuje jakieś osiem godzin. Wąskie, dziurawe drogi. Korki. Niekończące się objazdy i bezmyślnie zaplanowane remonty - to nasza codzienność.
Nic więc dziwnego, że dochodzi u nas do rekordowo dużej liczby wypadków, w której ginie rekordowo duża liczba osób (i to nawet wtedy, kiedy trwa wielka akcja "Weekend bez ofiar"). Sytuację mogłaby poprawić sieć autostrad i dróg ekspresowych. Ale zamiast sieci mamy raczej siateczkę.
W Polsce autostrad jest 30 razy mniej niż w Niemczech, Francji czy Hiszpanii. Mamy ich nawet mniej niż malutkie Czechy czy Węgry. W przeliczeniu na jednego mieszkańca zajmujemy przedostatnie miejsce w Europie. Ale za to jest jedna kategoria, której przewodzimy. To wysokość opłat autostradowych.
Przeczytaj koniecznie WSZYSTKIE SUPER KOMENTARZE Huberta Biskupskiego >>>
Dzisiaj w "Super Expressie" publikujemy raport money.pl (str. 3). Wynika z niego, że za średnią pensję możemy przejechać w Polsce niespełna 12,5 tys. km autostrad (oczywiście aż tylu ich nie mamy, więc musielibyśmy jeździć w tę i z powrotem, bo nawet w kółko nie da rady).
Dla porównania Grek za swoją pensję przejedzie prawie 54 tys. kilometrów, Francuz niemal 47 tys. km, a Włoch 28 tys. km. Choć jakość polskich dróg jest żałośnie niska, a opłaty za nie horrendalnie wysokie, minister infrastruktury Cezary Grabarczyk nie ma sobie nic do zarzucenia. Co gorsze, niczego do zarzucenia (przynajmniej oficjalnie) nie ma mu również premier.