Od początku kampanii stosuję autorski sposób mierzenia gorączki polskiej demokracji. Działa to tak, że im więcej w sondażach mają kandydaci przedstawiający się jako „niezależni”, tym bardziej znaczy, że toczy nas jakaś społeczna choroba. Nie, to nie chodzi wcale o to, że kandydaci niezależni są tą „chorobą”. Sprawa jest bardziej skomplikowana. Wyjaśnię..
Oczywiście każdy kandydat niezależny buduje swój przekaz wokół hasła „złych partii politycznych”. Partie nadają się do roli worka treningowego wręcz znakomicie. Atakować je łatwiej niż państwo (to by była „postawa niepatriotyczna”), elity sądowe albo biznesowe (bo to „populizm”) czy demokrację (bo „faszyzm”).
Tylko że demokracja bez partii - na poziomie wyższym niż małe miasteczko - nie byłaby możliwa. A pojedynczy „niezależni” przedstawiciele narodu w jednej chwili staliby się zakładnikami przeróżnych (a działających za kulisami) grup interesu: koncernów, establishmentowych koterii czy nawet obcych mocarstw. Oczywiście istnienie partii nas przed tym w 100proc. nie zabezpiecza. Ale przynajmniej znacznie takie przejęcie utrudnia. Na tle partii każdy kandydat niezależny to zawsze będzie kupowanie kota w worku. Nigdy nie będziemy wiedzieli, kto (także finansowo) za nimi stoi i jakie mają intencje. Albo, czy projekt typu one-man-show nie zmieni z dnia na dzień swoich poglądów o 180 stopni.
Owszem, bywają momenty, gdy system partii ulega zepsuciu. Dzieje się tak, gdy spór pomiędzy głównymi siłami politycznymi jest iluzoryczny i można już tylko powtórzyć (za anarchistką Emmą Goldman), że „gdyby wybory miały jakiekolwiek znaczenie już dawno by były zakazane”. Wtedy partii może być wiele, lecz cóż z tego, skoro pozostaną one głuche na potrzeby dużej części społeczeństwa. Wtedy owszem, niezależne ruchy protestu mają swoją rolę do odegrania. Ale (i to jest puenta całej tej historii): jeśli po chwilowym zamieszaniu Hołownia wraca na dalsze miejsce w szeregu, to pokazuje, że rok 2020 w Polsce nie jest takim momentem.