"Super Express": - Dlaczego właśnie w listopadzie 1918 roku udało się odbudować państwo?
Prof. Tomasz Nałęcz: - Przede wszystkim zadecydował czynnik międzynarodowy. Polacy od kilku pokoleń bardzo mężnie, ale nieskutecznie w kolejnych powstaniach, buntach walczyli o niepodległość. Przegrywali, bo właśnie wtedy nie sprzyjała im sytuacja międzynarodowa. A potencjał polski był zbyt mały, żeby bez międzynarodowego wsparcia pokonać trzy potężne państwa zaborcze, bo te państwa wtedy dominowały na kontynencie europejskim. To się zasadniczo zmieniło właśnie w wyniku pierwszej wojny światowej. Austria, czyli ówczesna monarchia habsburska definitywnie się rozpadła, potęgi rosyjska i niemiecka zostały unicestwione, chociaż jak się okazało tylko na dosyć krótki okres. To był jednak wystarczający moment, żeby można było państwo polskie skutecznie odbudować, z tym, że to nie było przesądzone jesienią 1918 roku.
- Czyli pojawiła się szansa, a my umieliśmy tę szansę wykorzystać?
- W życiu zwykle tak jest, że szansę możemy wykorzystać albo przegapić. Tu nic nie było dane od początku do końca, wystarczy popatrzeć na doświadczenia innych narodów. Najbardziej przekonywujący jest przykład Ukrainy. Kraj bardzo rozległy, z wieloma mieszkańcami, też chciała wtedy wybić się na niepodległość, ale tą walkę przegrała. I tu warto zwrócić uwagę, że na kolejny uśmiech losu musiała czekać kilkadziesiąt lat.
- Gdzie widać tu nasze przewagi? Czy zdecydowała głównie rodząca się klasa polityczna, czy jednak społeczeństwo?
- Na ogół w tych okolicznościowych obchodach wymieniamy nazwiska wybitnych polityków, ale myślę, że niepotrzebnie, czy krzywdząco zapominamy o wielkim wysiłku obywatelskim. Ten polski fenomen walki o własne państwo polegał na tym, że rzeczywiście całe bardzo przecież zróżnicowane społeczeństwo, podzielone wewnętrzną grą interesów, ale w tym momencie jak jeden mąż, stanęło do dzieła odbudowania własnego państwa. Warto przytoczyć na to dwa koronne dowody. Pierwszy to udział w pierwszych polskich wyborach do Sejmu Ustawodawczego.
- Jaką mieliśmy frekwencję w tych wyborach w styczniu 1919 roku?
- Wyniosła 78 proc., a przecież wybory odbywały się w dramatycznie trudnych warunkach, bo w tym odradzającym się państwie właściwie nie było niczego. Panowała sroga, wyjątkowo sroga zresztą zima. Epidemie dotykały Polaków, słynna epidemia grypy hiszpanki, która w całej Europie zabiła więcej osób niż czteroletnie walki na frontach I wojny światowej. Bo liczbę ofiar hiszpanki szacuje się na ponad 10 milionów osób. To był więc rekord w niesłychanie trudnych warunkach, którego nigdy już potem w wolnej Polsce nie udało się pobić. Opinia publiczna dumna jest z frekwencji wyborczej z 2023 roku, uznając ją za rekordową, ale to jest fałsz historyczny. Rekordowa frekwencja w wolnej Polsce była właśnie w styczniu 1919 roku.
- Wpłynęła na to wyjątkowo demokratyczna jak na owe czasy ordynację wyborczą, z prawami wyborczymi dla kobiet na czele?
- Rzeczywiście to była najbardziej wtedy demokratyczna ordynacja w Europie, tylko że przez całą Europę wiał huragan zmian. Podobne ordynacje później uchwalone były w innych państwach i ta frekwencja już tam nie była tak znacząca. Myślę więc, że ważniejsze były inne czynniki. Przede wszystkim gorąca wiara, że własne państwo będzie lekarstwem na wszystkie społeczne i ludzkie bolączki. Wszystkie ugrupowania przekonywały, że owszem, zła w Polsce nie brakuje, ale to zło przypisywano zaborcom i ludzi przepełniała wiara, że własne państwo będzie ziemią, mlekiem i miodem płynącą. W literaturze najbardziej tak sugestywnie to przekonanie ujął Stefan Żeromski, określając ten mit, ten obraz Polski wizją szklanych domów.
- Szklanych domów nie było, ale były potężne inwestycje, które można uznać za spełnienie części oczekiwań. Jaka jest prawda o sytuacji społecznej i gospodarczej II RP? Bo to zarówno bieda i wykluczenie na wsi, jak też Gdynia i COP.
- Na początku Polska była niesłychanie zniszczona. Przecież na naszych terenach toczyły się walki przede wszystkim w latach 1914-15. Armie państw zaborczych ścierały się, nie oszczędzając ani ludności, ani terenu. Potem mieliśmy niesłychanie wyniszczającą, rabunkową okupację. Niemcy i Austro-Węgry wyciskały zajmowane ziemie polskie jak cytryny. Do tej pory w narodowej legendzie pamięta się te rekwirowane nie tylko dzwony kościelne, żeby przetopić je na pociski i armaty, ale też garnki mosiężne rekwirowane gospodyniom. Więc to był kraj potwornie wyniszczony w momencie startu. Potem oczywiście ta obywatelska energia użyta dla stworzenia państwa ułatwiała budowanie siły tego państwa. Wiele się udało osiągnąć, ale Polska nie przodowała wcale w ówczesnym rozwoju w Europie, no bo mściły się wieki zapóźnień. Mówimy tutaj o momencie startu, o nadziejach startu. Moim zdaniem były ogromne nadzieje, natomiast jak to potem funkcjonowało już, to jest zupełnie oddzielna sprawa.
- Mówimy pan profesor dużo o społeczeństwie. Czy na wysokości zadania stanęła też klasa polityczna?
- W zderzeniu z tymi postawami obywatelskimi politycy wcale nie wyglądają najlepiej, zwłaszcza w pierwszych tygodniach. Pierwszym tygodniom odrodzenia państwa towarzyszył bardzo intensywny spór polityczny obozu lewicowego na czele z Piłsudskim i obozu prawicowego na czele z Romanem Dmowskim. W pierwszych tygodniach oba chciały władzy na wyłączność. Zwłaszcza szeregi partyjne parły w tym kierunku. Na szczęście liderzy, mówię tu i o Piłsudskim i o Dmowskim, widzieli szerzej, rozumieli, że jeśli się Polacy zakleszczą w wewnętrznym sporze, wewnętrznej rywalizacji o władzę, to mogą stracić ten właśnie dogodny moment międzynarodowy budowy państwa. I po kilku tygodniach, w połowie stycznia, przyszło to opamiętanie, Piłsudski i Dmowski w dosyć zgodnym działaniu sprawili, że powstał rząd Zgody Narodowej, że odłożono na czas budowy państwa tą ostrą partyjną rywalizację i że wszystkie wysiłki skoncentrowano na budowaniu państwa. Nie udałoby się dwóch wybitnym politykom tej operacji tak przeprowadzić, gdyby oni nie mieli tego ogromnego wsparcia obywatelskiego. Bo takim czynnikiem przesądzającym o zawieszeniu najostrzejszej partyjnej rywalizacji były wybory parlamentarne. One pokazały, na ile poparcia mogą liczyć poszczególne partie. Okazało się, że ta geografia polityczna Polski jest bardzo skomplikowana, że nikt nie ma rozstrzygającej przewagi, że trzeba się dogadywać. Ja myślę, że właśnie ta presja obywatelska sprawiła, że ci politycy, którzy chcieli współdziałania i chcieli skoncentrowania się na budowaniu państwa, zyskali przewagę. I to był ten czynnik, to był ten motor, który tak znakomicie dzieło niepodległości napędzał. Jak na ówczesne warunki, to państwo zbudowane zostało w optymalnym kształcie.
- W 1920 podczas agresji bolszewickiej to znowu determinacja społeczeństwa była kluczowa?
- Dokładnie tak. Polacy jak jeden mąż stanęli w obronie tego państwa. Latem 1920 roku w znacznej mierze dzięki ochotniczemu zaciągowi stworzono prawie milionową armię. Europejczycy wtedy wcale nie chcieli walczyć, pamiętając o ogromniej ofierze poniesionej w pierwszej wojnie światowej. Owszem pamiętajmy więc dzisiaj o politykach, ale pamiętajmy też o tych milionach ludzi nieznanych dzisiaj z imienia i nazwiska, ale bez których determinacji to dzieło nie byłoby możliwe.
- Tak jak II RP, tak teraz III RP przygotowuje się do wojny. Jakie wzorce w tym obszarze możemy powielić i jakich nie popełnić błędów?
- Szykowano się do tego starcia także ponosząc bardzo wielkie nakłady na armię. Moim zdaniem jednej rzeczy nie wolno nam skopiować z tamtego okresu, bo to był absolutny błąd. To znaczy obóz piłsudczykowski, widząc, że skupia wokół siebie w imię obrony państwa społeczeństwo, zawłaszczał sobie jeszcze mocniej rządzenie w ten sposób, odpychając, znaczy nie dopuszczając, blokując udziału w tym dziele ówczesnej opozycji. I za to właśnie zapłacił ogromną cenę, bo kiedy nadeszła klęska wrześniowa, to całą winą za upadek państwa obarczono ekipę rządzącą. W tych miesiącach po klęsce wrześniowej nie było w Polsce bardziej znienawidzonych polityków niż właśnie politycy obozu piłsudczykowskiego. A przecież były propozycje ze strony obozu opozycyjnego, wewnętrznie bardzo zróżnicowanego, żeby w obliczu niebezpieczeństwa utworzyć rząd zgody narodowej, żeby do tej nadciągającej nawały agresywnych sąsiadów uruchomić całe społeczeństwo, także cały świat polityki. I sanacja w imię egoistycznych partyjnych interesów te propozycje odrzuciła. Jeżeli dla nas płynie z tamtego okresu jakaś nauka po 90 - u latach, to właśnie żeby w obliczu niebezpieczeństwa tonować polityczne spory, nie rozgrywać tego niebezpieczeństwa z myślą o partyjnej korzyści, tylko żeby rzeczywiście w sprawie obrony państwa autentycznie jednoczyć obywateli. Bo granie partyjną kartą może być bardzo ryzykowne i można na tym wyjść tak, jak wyszli wtedy piłsudczycy.
Rozmawiał Jacek Prusinowski