W lutym 2015 r. "Wprost" sugerował, że do Kamila Durczoka mogą należeć przedmioty znalezione w warszawskim apartamencie, z którego dziennikarz pośpiesznie wybiegł. A były tam erotyczne gadżety i biały proszek, którym - jak się później okazało - była amfetamina i kokaina. Razem z szefem "Faktów" w mieszkaniu była Elżbieta Wycech. - Najgorsze były zdjęcia. Na dużych kolorowych fotografiach była moja bielizna. Obok pornografia i sekszabawki. Poczułam, że odarto mnie z wszelkiej godności (.). Gumowe lalki i inne erotyczne gadżety były w mieszkaniu od zabawy sylwestrowej. Przynieśli je moi znajomi dla żartu. Nie mam pojęcia, skąd wziął się tam biały proszek. Tamtego dnia w mieszkaniu była policja. Weszli do różnych pomieszczeń, obejrzeli je, nie zauważyli nic podejrzanego. Po drugie, badania DNA, którym poddaliśmy się razem z Kamilem, jednoznacznie wykazały, że nie było naszych śladów na narkotykach. Nie mieliśmy więc z tym nic wspólnego. Mieszkanie przez miesiąc stało puste (do czasu, kiedy właściciel pokazał je dziennikarzom "Wprost" - red.). Przypuszczam, że biały proszek znalazł się tam tylko po to, by podsycić całą aferę - stwierdza Wycech w rozmowie z "Newsweekiem".
Przypomnijmy, że śledztwo w sprawie narkotyków w apartamencie ciągle prowadzi warszawska prokuratura. A Kamil Durczok walczy w sądzie o dobre imię i olbrzymie pieniądze. W dwóch procesach domaga się w sumie 9 mln zł odszkodowania.
Zobacz także: Sondaż dla SE.pl: Polacy o Smoleńsku "To nie był zamach"