"Super Express": - Trwa kampania wyborcza kanydatów do Parlamentu Europejskiego. Jednym z narzędzi komunikacji kandydatów z wyborcami są spoty wyborcze. Jak ocenia pan ich poziom?
Dr Leszek Mellibruda: - One obrazują dwa narastające zjawiska społeczne. Z jednej strony to jest teatralizacja życia, również politycznego. A z drugiej strony jego infantylizacja. Teatralizacja polega na tym, że ludzie w sytuacjach, kiedy mają publiczność, czyli wyborców, próbują odgrywać jakąś rolę. A scenariusz tej roli charakteryzuje coraz niższy profesjonalizm komunikacji społecznej.
- Kandydaci na europarlamentarzystów próbują zapewnić show widowni?
- Ten show i to odtwarzanie roli nie opierają się niestety na scenariuszu, który przygotowują specjaliści. Politycy często chcą mieć nadmierny wpływ na te spoty lub chcą być wręcz autorami scenariusza. A wyniki wszyscy widzimy i się z nich śmiejemy.
- Większość spotów kandydatów funkcjonuje wyłącznie w Internecie. Zwykłe, pozbawione kontrowersyjnego przekazu, pozostają niezauważone, mają mało odsłon. Wszyscy mówili za to o antykościelnym klipie Armanda Ryfińskiego lub o spocie z seksualnym podtekstem Marka Migalskiego.
- Pan mówi o tym, czego się wszyscy kandydaci boją. Czyli tego, że mogą być niezauważeni.
- Nie o to przede wszystkim chodzi? Żeby przyciągnąć uwagę?
- Tym, którzy to robią, rzeczywiście tak. Ale nie zależy im już na tym, żeby na przykład zaciekawić konkretnym tematem czy żeby jakoś zainspirować. To już mniej chodliwe towary. Bardziej chodzi o taką krotochwilę, żeby ludzie się uśmiali, zdziwili albo poczuli dotknięci. Tak jest z wątkami seksualnymi. Wystarczyło, żeby przedstawicielki Polski w konkursie Eurowizji zrobiły trochę większy dekolt i ubijały masło, a w kilku krajach Europy zrobiła się wielka wrzawa, że naruszamy jakieś standardy percepcji społecznej.
- Nasze klipy wyborcze nie przypominają trochę Eurowizji w tej przaśności, kiczu i tandecie?
- Oczywiście. A do tego udeptują stereotypy. Nie pokazują przyszłości, perspektywy. Przecież celem tych wyborów nie jest to, żeby zapewnić niewielkiej grupie eurodeputowanych świetne posady. Oni powinni pokazać nam, jak widzą przyszłość Europy w globalnym świecie. A tego w ogóle nie ma. Tak jakby ich zadaniem było nas zabawić, a nie rozbudzić w nas myślenie o przyszłości.
- Potencjalni europarlamentarzyści wolą działać w myśl zasady: nieważne, jak mówią, byleby nie przekręcali nazwiska?
- Ten mechanizm zapewne również funkcjonuje. Infantylizm, o którym wspomniałem i do którego 95 proc. kandydatów by się nie przyznała, polega głównie na tym, żeby krzyknąć głośniej, tupnąć nogą, pokazać jakieś przejawy buntu wobec norm czy zasad. Z drugiej strony trudno jest sformułować program wyborczy w postaci krótkiego komunikatu społecznego. To jest ta wada.
- Może jacyś spin doktorzy partyjni uznali, że te spoty mają być właśnie takie, a będą bardziej skuteczne i przekonają więcej ludzi do głosowania. Te filmiki są skuteczne? Przekładają się na wynik wyborczy?
- Proszę nie mówić o takich ludziach, że to są spin doktorzy. Raczej spin znachorzy. Spin znachor dba głównie o to, żeby pacjent był zadowolony, żeby go opłacił i żeby w przyszłości miał jeszcze innych klientów. Spin doktor dba o profesjonalizm w każdym zakresie. A populizm nie jest cechą profesjonalizmu w działaniach PR-owskich.
- Wskaże pan numer jeden na swojej liście najgorszych spotów wyborczych tej kampanii?
- Nie potrafię wskazać. Musiałbym zrobić głęboki przegląd.
- Asekuruje się pan?
- To byłoby stronnicze. Staram się być poza polityką. Mam swoje zdanie, ale publicznie staram się nie opowiadać za żadną z opcji.
- Mamy łatwiej, bo po wszystkich stronach były co najmniej dziwne produkcje.
- Każdy ze spotów można byłoby określić pozytywną i negatywną winietą w wymiarze społecznym, psychologicznym i komunikacyjnym. A rzeczywiście były takie, w których ta równowaga była zaburzona.