"Super Express": - Mamy w Polsce wolność słowa?
Dr Dominika Bychawska: - W 2008 roku Reporterzy bez Granic klasyfikowali Polskę na 46 miejscu jeśli chodzi o światowy ranking wolności słowa. Dziś jesteśmy na miejscu 24.
- Czyli jest lepiej.
- Wydaje się, że w kwestii standardów jest w Polsce lepiej. Niemniej liczba spraw przegranych przez Polskę w Trybunale w Strasburgu wskazuje, że mamy jeszcze wiele do zrobienia.
- Właśnie polscy sędziowie ciągle przegrywają w Strasburgu w sprawach o wolność słowa. Szczególnie dotyczy to art. 212 kk.
- Rzeczywiście, nadal jest odpowiedzialność karna za zniesławienie.
- Art. 212 powinien zniknąć z kodeksu karnego?
- Tak. Razem z innymi organizacjami pozarządowymi prowadziliśmy kampanię na tę rzecz. Niestety, nie udało się tego zrobić i nie zapowiada się, żeby coś się miało zmienić.
- Ile spraw przegrała Polska w Strasburgu w ciągu roku?
- Dotyczących wolności słowa było osiem.
- Jakie odszkodowania trzeba płacić niesłusznie skazanym?
- Od 3 do 20 tys. euro w najbardziej drastycznych przypadkach.
- To stosunkowo nieduże kwoty w porównaniu z tymi, które uzyskują celebryci od polskich sądów.
- Na pewno. Ważne jest to, że na podstawie orzeczenia w Strasburgu można wnosić o wznowienie postępowania w kraju.
- Sędziowie pod wpływem wyroków Trybunału zmieniają orzecznictwo?
- Niestety, sędziowie mają problem ze stosowaniem standardów strasburskich.
- Polscy sędziowie są niedouczeni?
- Być może za mało przywiązuje się uwagi do tych standardów w trakcie szkoleń sędziowskich.
- Jaki jest na przykład standard w sprawie Rymkiewicz kontra Michnik? Tego pierwszego skazano za to, że uznał, iż redaktor naczelny "Gazety Wyborczej" jest duchowym spadkobiercą KPP.
- Problemem jest rozróżnienie między faktem a opinią. Wypowiedzi, które trafiają przed polskie sądy, nie są oceniane pod kątem tego, czy było to stwierdzenie faktów, czy też opinia.
- Sędziowie nie potrafią tego rozróżnić? - W ogóle się nad tym nie zastanawiają, a wiemy, że opinie nie podlegają dowodzeniu. Sędziowie proces dotyczący wyrażonej opinii będą prowadzić tak, jakby to były fakty. Każą przedstawiać oskarżonym materiał dowodowy, aby uzasadnić ich subiektywną opinię.
- Może istotnie potrzebują szkoleń albo nawet wizyty w Strasburgu...
- Szkolenia, jak jesteśmy informowani, są prowadzone. Całe szczęście to się zmienia i są już modelowo prowadzone procesy. Np. w sprawie blogera z Mosiny. Sąd dobrze zastosował tu standardy ze Strasburga.
- Jest też drugi bloger, którego prywatna firma chce pozwać na 150 tys. zł, ponieważ w niekorzystnym świetle pokazał ich mięsny produkt.
- W świetle orzeczeń Strasburga sprawa jest klarowna i bloger broni się w 100 proc. Bloger zajął się jakością mięsa sprzedawanego w sklepach przez tę firmę i w Polsce, gdzie co chwila wybuchają afery z tym związane, tym bardziej podniesienie takiej sprawy jest w interesie publicznym. - To znaczy, że w Strasburgu by wygrał?
- Jeśli polski sąd zasądzi tak duże odszkodowanie, to Trybunał uzna, że wywołuje ono taki sam efekt jak odpowiedzialność karna, czyli tzw. mrożący efekt.
- Co to jest "mrożący efekt"? Czy ja, skazany na wysokie odszkodowania dla polskich celebrytów, też powinienem być zmrożony i nic nie pisać na ich temat?
- Trzymając się przykładu blogera, który pisał o jakości mięsa i wyrażał w ten sposób interes publiczny, także dziennikarz zawsze powinien mieć z tyłu głowy to, czy jego materiał wyraża ten interes. Informacje tabloidowe czy plotkarskie nie będą tak szeroko chronione.
- Często te informacje chronią interes publiczny. Przecież celebryci wyznaczają styl życia czy zachowania. Pokazywanie więc, jak żyją, jest w interesie publicznym. Pokazywanie ich hipokryzji nie jest interesem publicznym?
- Tu problemem jest definicja osoby publicznej, której brakuje w Polsce. Na pewno bez wątpliwości możemy się zgodzić, że polityk działa za publiczne pieniądze i jego życie prywatne ma prawo być prześwietlone przez media. Nie jest to takie jasne w sprawie celebrytów.
- Znam wyroki sądów w Wielkiej Brytanii, które wskazują, że jeżeli bywasz w miejscach publicznych, to musisz wiedzieć, że będziesz pokazywany. Proste i logiczne.
- Zależy od tego, kim jest ta osoba. Prawo prasowe chroni osoby prywatne.
- A czy ja mogę nazywać polityka idiotą? Bo przyznam szczerze, że czasami mam ochotę.
- To zależy od kontekstu. Jeżeli będzie to odpowiedź na pewną prowokację ze strony polityka albo kontrowersyjne stwierdzenie...
- Czyli jak mnie sprowokuje, to mogę?
- Była kiedyś w Austrii sprawa dziennikarza, który tak nazwał Jörga Haidera, który mówił, że bohaterami II wojny światowej są żołnierze walczący po obu stronach barykady. Zaliczał więc do bohaterów także nazistów. Na tak kontrowersyjne stwierdzenie, dziennikarz miał prawo zareagować równie kontrowersyjnie. Nazwał go idiotą i wygrał proces.
- W swojej pracy spotkała się pani z wyrokami, które było po prostu szaleńcze?
- Niestety, zdarzają się takie wyroki. Zdarza się, że już sam akt oskarżenia w sprawach o ochronę dóbr osobistych jest szaleńczy i ma na celu ewidentne zastraszenie i wywołanie "mrożącego efektu".
- Kiedy tak na przykład było?
- Na szybko przychodzi mi do głowy przykład Janusza Palikota, który pozwał dziennikarzy "Dziennika" za ich materiały na temat kwestii podatkowych pana posła. Żądał od nich 1 mln zł, ale szczęśliwie się z tego wycofał. Jego intencją było to, żeby zastraszyć dziennikarzy.
- Dobrze, że pani to powiedziała.
- To szczególnie widać w prasie lokalnej. O ile dziennikarze z gazet ogólnopolskich mają za sobą redakcję i dobrych prawników, o tyle lokalnych dziennikarzy, którzy występują przeciwko lokalnym włodarzom, łatwiej jest zastraszyć. Dodatkowo są często uzależnieni finansowo od lokalnych struktur i nawet 3-4 tys. zł zadośćuczynienia może być dla nich bardzo dotkliwe.