"Super Express": - Coraz częściej mówi się o tym, że wkrótce zielona wyspa podzieli los mitycznej Atlantydy. Fala kryzysu ma w końcu zalać Polskę. Widzi pan już jakieś oznaki zbliżającej się katastrofy?
Dr Andrzej Sadowski: - Takim symptomem może być wzrastająca stopa bezrobocia, która jest znacznie wyższa od wszystkich "optymistycznych" założeń polskiego rządu.
- Są prognozy, które mówią, że w styczniu może ono podskoczyć do 14 proc.
- Moim zdaniem to dosyć ostrożne założenie i należy się spodziewać, że bezrobocie przekroczy tę wartość. Rząd podjął działania, które są programem na rzecz zwiększania bezrobocia, poprzez pogarszanie warunków dla przedsiębiorców. Ci, jeśli dodatkowo słyszą o nadciągającym spowolnieniu gospodarczym, podobnie jak przed 2008 rokiem przyjmują strategie przetrwania, które zakładają, że rozwój przedsiębiorstw zostaje zamrożony. Nie wiadomo bowiem, co będzie. A jeśli taka niepewność panuje, lepiej nie robić za dużo.
- Gorzej, że wiele małych i średnich przedsiębiorstw nie tylko nie stawia na rozwój, ale coraz częściej upada albo zawiesza swoją działalność. To bardzo zły prognostyk?
- Faktycznie, statystyki pokazują, że skokowo wzrasta liczba bankructw tego typu przedsiębiorstw. To, niestety, pokłosie tego, jak działa państwo. Jeżeli w przewidywalnym terminie nie można wyegzekwować należnych pieniędzy i zostaje się jedynie z fakturami, trudno oczekiwać, że będzie inaczej. Poza tym mamy też wyjątkowo wredny system podatkowy, który zmusza pana do płacenia należności, których nigdy nie widział pan na oczy. To wszystko powoduje likwidację firm i wpływa na zwiększanie się bezrobocia. A to czynnik, który przeciętnemu obywatelowi mówi, czy jest dobrze, czy źle.
- Kłopoty branży budowlanej, która napędzała polską gospodarkę, to też sygnał, że będzie źle?
- Na pewno nie jest to pozytywny sygnał. Pamiętajmy też zresztą, że zamówienia publiczne, które dawały zajęcie wielu firmom budowlanym, były zaplanowane jedynie na EURO 2012. Impreza się skończyła, rząd wycofuje się z propagandy i zawiesza kolejne inwestycje. To tylko jeden aspekt tej sprawy. Najbardziej niepokojące jest to, że nasi rządzący biernie czekają, aż do Polski dotrze kryzys.
- Nie pierwszy raz zresztą.
- Jeśli popatrzymy na sytuację w 2008 roku, to dopiero dwa lata po krachu na światowych rynkach finansowych rząd przyjmuje ustawę o zapobieganiu kryzysowi, którego już wtedy nie było. To tak, jakby ogłosić, że jesteśmy przygotowani na trzęsienie ziemi, które już miało miejsce.
- Tym razem też refleksja przyjdzie poniewczasie?
- Moim zdaniem refleksji nie ma żadnej. Zresztą przez 23 lata istnienia III RP powiedziano już wszystko, co trzeba zrobić w obszarze gospodarki i przedsiębiorczości. Do znudzenia powtarza się naczelną zasadę medycyny, która i tu ma swoje zastosowanie: "Przede wszystkim nie szkodzić". A tymczasem do dziś mamy do czynienia z wrogim zachowaniem się administracji publicznej, którego nie ma w najbardziej rozwiniętych krajach Unii. Jeżeli dodamy do tego spowolnienie gospodarcze, które jest zjawiskiem nie tak znowu rzadkim, a obecnie zbliżającym się do Polski, to mamy przepis na problemy.
- Mówimy tu o czynnikach wewnętrznych sprzyjających kryzysowi. Musimy też brać pod uwagę to, co dzieje się za naszymi granicami - w gospodarkach krajów euro.
- Owszem, ale na to nie mamy zupełnie wpływu. Natomiast to, co znajduje się w gestii naszego rządu, nie jest wykonywane. Rządzący modlą się tylko o lepszą koniunkturę w krajach strefy euro, zamiast likwidować bariery, które mogą nas obronić przed wpływem sytuacji kryzysowych. Przecież gdyby ich nie było, nawet wobec niekorzystnych wieści z Europy, mielibyśmy względnie dobrą sytuację. Mamy bowiem dużo prostych rezerw, które jesteśmy w stanie szybko wykorzystać. Pod warunkiem jednak, że rząd nie będzie rzucał tu kłód pod nogi i zlikwiduje istniejące hamulce duszące rozwój gospodarczy.
Dr Andrzej Sadowski
Ekonomista. Wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha