Spróbuję przedstawić szkic alkoholowej ewolucji III RP. Jestem do tego dobrze przygotowany ze względu na niezliczone wizyty w sklepach monopolowych oraz odpowiedni wiek: w dorosłość wchodziłem około roku 1989. W tamtych czasach Polska była krainą wódki, która stopniowo była może nie wypierana, ale ograniczana przez inne trunki. Przede wszystkim piwo, najpierw z wielkich koncernów, a w ostatnich latach z małych rzemieślniczych browarów. Do tego dołączyło wino. Trudno to sobie wyobrazić, ale w lach 90. ubiegłego wieku wina – głównie słodkie – zajmowały jedną, dwie półki w sklepach monopolowych. Dziś ten felieton piszę w małym podlaskim miasteczku, na którego rynku dumnie urzęduje „Faktoria Win”. W pobliżu mojego bloku w Warszawie są trzy sklepy, które oferują wyłącznie wina. Co tu dużo gadać – jesteśmy winni.
Z kolei na urodzinach moich kolegów prezentem numer jeden jest flaszka dobrej whisky. Męska klasa średnia i wyższa zdecydowania przerzuciła się na single malty i burbony. Gdyby dziś kręcono „Psy” to Linda z Pazurą łoiliby łychę a nie wódę.
Ale prawdziwym zwycięzcą ostatnich lat są słodkie trunki. Wódki, nalewki, kremy, likiery. Owocowe, karmelowe, kokosowe, piernikowe. Jeszcze kilka lat temu to był wąski margines rynku. Teraz różnorodność tych napitków aż zdumiewa. Bez wątpienia dzisiaj producenci alkoholu nie kierują swej oferty głównie do mężczyzn jak to drzewiej bywało. Przekonali się, że kobiety są równie dobrym klientem. Czy zatem młode kobiety dają w szyję? Dają, ale problem polega chyba na tym, że wszyscy dajemy.