Leszek Miller

i

Autor: Piotr Grzybowski Leszek Miller

Leszek Miller szczerze o kulisach negocjacji z UE i koszulach non-iron. WYWIAD

2019-04-30 10:21

- „Super Express”: - Jest coś, co mając dzisiejszą wiedzę, zmieniłby pan dziś w negocjacjach? - Leszek Miller: - Nie. Jadąc w grudniu 2002 roku do Kopenhagi, w przeciwieństwie do innych państw, my mieliśmy konkretne postulaty od dodatkowego miliarda euro po uznanie kwalifikacji polskich pielęgniarek. Czyli szliśmy najdalej. Gospodarze tamtego szczytu wyobrażali sobie, że przyjedziemy, będzie ceremonia, wygłosimy mowy, pójdziemy na kolację do królowej. Tymczasem było dość nerwowo.

- Dlaczego?

- Przedstawiłem nasze oczekiwania i usłyszałem od pana Rasmussena, który przewodniczył krajom UE, że w takim razie Polska nie jest przygotowana do wstąpienia do UE. I może za 2-3 lata ponowimy tę próbę.

- I co pan na to?

- Zastanawiałem się, czy wstać i wyjść. Jakie będą konsekwencje? A oni myśleli jakie będą konsekwencje rozszerzenia bez Polski. Na szczęście po wielu godzinach rozmów Unia przyjęła nasze postulaty.

- Pamiętam, że kiedy negocjował pan którąś z kwestii ostrzej, to na konferencjach w Brukseli wstawał jakiś dyżurny dziennikarz lub dziennikarka pytając, „czy nie za ostro, czy nie przestaną nas lubić”.

- Pamiętam takie sytuacje… Ale albo negocjacje traktuje się poważnie, albo nie. My wiedzieliśmy, że mamy przed sobą referendum. I jeżeli gdzieś popełnilibyśmy błąd, gdybyśmy czegoś możliwego nie wynegocjowali, to możemy mieć kłopot bo to zostanie bezlitośnie wykorzystane przez przeciwników integracji. A tych nie brakowało: Liga Polskich Rodzin, Samoobrona, związki rolnicze.

- Z perspektywy tych wszystkich lat dziwi pana, że wprowadzał pan Polskę do Unii, choć jeszcze w latach 70 i 80 wasze środowisko, działacze PZPR, traktowali EWG jak wroga?

- Bez przesady. Wrogiem było NATO. EWG było konkurencją dla RWPG. Rzeczywiście potoczyło się to niecodziennie, ale kiedy negocjowaliśmy i podpisywaliśmy te dokumenty, byliśmy już politykami z pełnym mandatem demokratycznym. Co ciekawe, referendum akcesyjnego mogło w ogóle nie być.

- Jak to?

- Ugrupowania będące zwolennikami wejścia do UE miały taką przewagę w Sejmie i Senacie, że mogliśmy to ratyfikować tylko w parlamencie. Uznaliśmy jednak, że kiedyś może być jakaś inna większość, która przez to może to podważyć. I zdecydowaliśmy się na ryzyko referendum. Ryzyko nie tyle mogące oznaczać sprzeciw, ale np. brak 50 proc. frekwencji już jak najbardziej.

- Po latach widać spadek zapału do UE. I to bardziej na Zachodzie, niż w nowych krajach UE.

- 15 lat temu też był pewien dystans. Obawiano się, że rozszerzenie na wschód oznacza zbyt duże pieniądze. Polska była jak na warunki Europy dużym krajem i to miało znaczenie. Największym tego eurosceptycyzmu była chyba fala niechęci do ludzi innej rasy i religii przy okazji uchodźców. To wciąż drzemie i myślę, że Unia Europejska nie będzie się już dalej rozszerzać. Obecny kształt granic pozostanie już na długo. Chyba, że coś zmieni Brexit. To może spowodować pewną refleksję, że może jednak warto znów coś zrobić?

- Brexit to tylko wina Anglików, bo są dziwni, czy jednak także wina Unii i jej polityków, urzędników?

- Brexit to wina Londynu. To zrzucanie winy na UE jest zbyt łatwe. Unia robiła wiele zgadzając się na wiele pomysłów Londynu. I to przez wiele lat. Rabat, protokół brytyjski, nieprzyjmowanie euro i wiele innych… Premier Cameron wymyślił sobie, że ugra coś w polityce wewnętrznej. No i ugrał…

- Nie jest tak, że Grzegorz Schetyna wymyślając sobie „polexit” dokonywany przez Kaczyńskiego też idzie ścieżką Camerona? Pan naprawdę wierzy, że PiS wyprowadzi nas z UE?

- W nieco innym sensie jest to możliwe. Uważam, że Kaczyński chce utrzymania Polski w UE, ale na możliwie na najniższym piętrze integracji. Wymiana handlowa i gospodarcza. Przy odrzuceniu całego pakietu wartości jak trójpodział władz, wartości europejskich, praw mniejszości. Choć on wie, że UE to nie tylko gospodarka. Zobaczymy jak się zachowa PiS 23 maja, kiedy TSUE ma wydać werdykt w sprawie polskiego sądownictwa.

- Kiedy pierwszy raz pomyślał, że Polska mogłaby wejść do UE?

Pamiętam swoją pierwszą wizytę na Zachodzie. W 1968 roku jako marynarz byłem w Rotterdamie. Mogliśmy zejść na ląd. I idąc tymi ulicami pomyślałem, że dość istotnie różnią się od ulic, które przemierzałem w PRL. Kupiłem modną wtedy koszulę non-iron. I miałem taką prostą, jak to u młodego człowieka, abstrakcyjną myśl, że chciałbym, żeby kiedyś tak było u nas. Kiedy zostałem premierem nie miałem najmniejszych wątpliwości, że Polska musi się trwale zakotwiczyć nas w strukturach UE. A to wcale nie było przesądzone. Pojawiały się plany rozbicia rozszerzenia UE na etapy, przyjęcia mniejszych krajów, później większych. I tu muszę wymienić Guntere Verhaugena, który zdecydowanie od początku podkreślał, że powinno się przyjąć wszystkich.