To samo grozi nam po tragicznym wypadku na Bielanach w Warszawie. Jak bumerang wraca postulat, żeby wprowadzić do polskiego prawa przepis o pierwszeństwie pieszych zbliżających się do przejścia. To pomysł zły i groźny dla samych pieszych, którzy poczuliby się zwolnieni z odpowiedzialności za własne bezpieczeństwo. W wielu zaś miejscach, zwłaszcza w cen-trach większych miast, musiałby spowodować gigantyczne zatory, gdyby kierowcy postanowili go przestrzegać.
Przede wszystkim jednak zastanówmy się, co miałoby większe szanse uratować zabitego na pasach człowieka: postawienie w tym miejscu świateł na przycisk, zwężenie jezdni, uspokojenie ruchu poprzez łagodne podniesienie przejścia – czy przepis? To ostatnie jest oczywiście najmniej skuteczne, ale dla polityków i urzędników najłatwiejsze. Dlatego zamiast tworzyć fizyczne rozwiązania, chroniące pieszych, a niebędące przy tym większym problemem dla kierowców, będą uchwalali nowe zakazy i nakazy.
Jest jednak jeszcze jedna kwestia. Zabójca z Bielan był mechanikiem, poruszał się „usprawnionym” samemu BMW, pędząc 130 km na godzinę przez środek miasta. Można spokojnie założyć, że nie był to jednorazowy wyczyn. Że ten człowiek jeździł tak często. Jak to możliwe, że nigdy nie został namierzony przez policję? Jak to możliwe, że nie wyeliminowano go z ruchu wcześniej? Odpowiedź jest prosta: polska drogówka to jedna wielka kpina. To wyrabianie norm mandatowych z „suszarką” w krzakach na wylotówce, gdzie jest obszar zabudowany, ale nie ma żadnego domu. Policja powinna się skoncentrować nie na budowaniu statystyk, ale eliminacji drogowej agresji (która nie musi się wiązać z przekraczaniem prędkości), w tym także na drogach ekspresowych i autostradach, gdzie jest jej coraz więcej, a kontroli praktycznie brak.
To jednak wymagałoby fundamentalnej zmiany myślenia. Łatwiej uchwalić bzdurny przepis i dostać pochwały od anty-samochodowych fanatyków.