Mamy do czynienia z dość paradoksalną sytuacją, w której PO sama stworzyła sobie problem. I teraz dzielnie próbuje go rozwiązać. Przecież jeszcze w wakacje SLD pukało do drzwi gabinetu Schetyny i proponowało wspólny start w wyborach. Wobec odrzucenia zalotów Czarzastego rozproszona do tej pory lewica zjednoczyła się przed wyborami i z miejsca stała się liczącą się w sondażach siłą polityczną. Schetyna został jej akuszerem.
Nie jest tajemnicą, że elektoraty lewicy i PO się przenikają i przepływy od jednej do drugiej listy są czymś naturalnym. Teraz wobec zapaści kampanii Platformy, serii kompromitujących wpadek i całkowitej utraty sterowności lewica – idąca do wyborów może bez błysku, ale i bez potknięć – może stać się dla wielu wyborców atrakcyjną alternatywą. Stąd też pewna desperacja w apelach wszystkich Dariuszów Jońskich i Barbar Nowackich Platformy Obywatelskiej, by ewentualną ucieczkę elektoratu i osłabienie wyniku wyborczego powstrzymać.
Oczywiście, dziś nie da odpowiedzieć się na pytanie, czy lewica wykończy Platformę. Nie wiadomo, jak po wyborach ułożą się relacje wewnątrz w obozie Czarzastego, Zandberga i Biedronia. Dziś łączy ich realna perspektywa wejścia do Sejmu, ale już po pojawieniu się w parlamencie do głosu mogą dojść wzajemna nieufność, partyjne ambicje i kłótnia o partyjną subwencję. Po stronie Platformy jest jednak długi szlak bojowy, spójność organizacyjna i niegasnąca sympatia tzw. liderów opinii, co mimo kiepskich ostatnich czterech lat nie wróży upadku w przewidywalnej przyszłości.
Jestem natomiast sobie w stanie wyobrazić, że w niedzielnym głosowaniu lewica zyska kilka procent kosztem PO. Po nieobecności w Sejmie mijającej kadencji wydaje się mimo wszystko świeżą siłą, w której wielu może pokładać ufność. Tym bardziej że po raz pierwszy od niepamiętnych czasów nie ma w tych wyborach ugrupowania, które tradycyjnie pojawiało się znikąd i potrafiło zyskać na zmęczeniu dotychczasowymi partiami. Teraz tę rolę ma szansę odegrać lewica. PO zrobiło wiele, żeby tak się stało.