Absurdalnie duże siły rzucone do ochrony domu Jarosława Kaczyńskiego, antyterroryści po cywilnemu wpuszczeni w tłum pokojowej demonstracji i wymachujący na oślep teleskopowymi pałkami, zamykanie protestujących w kotle, by wszystkich spisać, atakowanie posłanek opozycji gazem łzawiącym, zatrzymania i ataki na dziennikarzy – to tylko kilka scen z ostatniego czasu. I nie są to sceny z jakiejś groteskowej satrapii, ale z demokratycznej – chciałbym w to nadal wierzyć – Polski.
To wszystko nie buduje zaufania do formacji, której skuteczność opiera się na społecznym zaufaniu. Wiele lat policja pracowała na to, aby Polacy nie widzieli w niej opresyjnej instytucji skierowanej przeciwko nim. Jeszcze w marcu badania wskazywały, że ufało jej 80 proc. z nas – najwięcej w historii tego typu badań. To jednak szybko może się zmienić, a w zasadzie już się zmienia. Coraz więcej z nas, zwłaszcza tych, którzy nie sympatyzują z rządzącą partią, zaczyna postrzegać policję jako zbrojne ramię PiS. Można to oczywiście zrzucić na karb irracjonalnej niechęci do partii Kaczyńskiego jako takiej, ale tym bardziej i policja, i odpowiedzialni za nadzór nad nią politycy powinni dbać o to, by policja nie była zamieszana w spór polityczny i nie uważano jej za armię najemników partii rządzącej.
Nieprzypadkowo, jak się wydaje, odkąd wicepremierem ds. bezpieczeństwa został Jarosław Kaczyński odpowiedzialnym m.in. za policję, stała się ona bardziej brutalna wobec protestujących przeciwników rządu, bardziej absurdalna w swoich działaniach i kabaretowa w tłumaczeniach się ze środków, których przeciw nim używa. Doprowadzenie policji do takiego stanu jest działaniem antypaństwowym. Ale prezes państwo już chyba dawno ma w nosie.