Antoni Dudek: Czy prezydent zaprosiłby Bieruta?

2010-12-11 20:50

Historyk i politolog prof. Antoni Dudek w rozmowie tygodnia "Super Expressu": Jestem zaskoczony, a nawet zbulwersowany zachowaniem prezydenta Komorowskiego. Gdyby jakimś cudem żył Bolesław Bierut, jego też by zaprosił jako byłą głowę państwa? Jaruzelski był dyktatorem, a na prezydenta nie wybrano go w pełni demokratycznie.

"Super Express": - Dwadzieścia lat temu - 9 grudnia 1990 r. - odbyły się w Polsce pierwsze po wojnie w pełni demokratyczne wybory. Jakie znaczenie ma to, że wybieraliśmy w nich prezydenta RP?

Prof. Antoni Dudek: - Duże. Wybory te doprowadziły do stanu, który nazywam pęknięciem egzekutywy. W polski system polityczny został wówczas na stałe wmontowany prezydent wybierany w wyborach powszechnych. A ponieważ zdecydowano się zarazem na ustrój parlamentarno-gabinetowy, rezultatem są nieustanne konflikty prezydentów z premierami. Dodatkowo, Polacy najbardziej polubili właśnie te wybory, stąd prezydent ma mocną legitymację i stale walczy o większy zakres władzy.

- Mamy więc pata?

- Niestety, tak. I nie zanosi się na żadną zmianę. Jedyna nadzieja, że osobowości kolejnych prezydentów i premierów wykluczą takie konflikty jak Kwaśniewskiego z Millerem czy Kaczyńskiego z Tuskiem.

Przeczytaj koniecznie: Grzegorz Braun: Wojciech Jaruzelski To zbrodniarz

- Co na podstawie tych wyborów można powiedzieć o ówczesnym społeczeństwie?

- Zamiast starcia dwóch wielkich przywódców obozu solidarnościowego - Wałęsy i Mazowieckiego, do drugiej tury wszedł Stan Tymiński. Jego casus dowiódł, że mieliśmy do czynienia ze żłobkiem demokracji w Polsce.

- A miesiąc później wygryzł Mazowieckiego…

- To był absolutny fenomen, który się już nigdy nie powtórzył. Tymiński znakomicie stosował chwyty marketingowe. Grał na emocjach, fotografował się z dziećmi i płaczącymi z uwielbienia do niego kobietami. Idealnie trafił na swój moment. Polacy z wiadomych powodów nie chcieli głosować na kandydata lewicy postkomunistycznej, a jednocześnie byli zszokowani gorącą temperaturą solidarnościowego sporu.

- I popierali kogoś spoza tego układu.

- Tak. Tymiński wiedział, jak do nich mówić - że przybywa z Zachodu, do którego aspirujemy; że jest ze świata kapitalizmu, który chcemy budować i on nauczy ludzi, jak zarobić dużo pieniędzy. Był pierwszym populistą wielkiego formatu.

- Widzi pan analogie z Andrzejem Lepperem?

- Obaj posługiwali się podobną retoryką. Obu popierali ludzie niewykształceni, z małych miejscowości, niezadowoleni z sytuacji materialnej. Ale jest też ważna różnica. Lepper na swój sukces ciężko pracował. Zanim wszedł do Sejmu i zajął trzecie miejsce w wyborach prezydenckich 2005 r., od lat blokował drogi, a w 1992 r. okupował Ministerstwo Rolnictwa.

- Ale Mazowiecki też zapracował na swoją porażkę.

- Przyjął najgorszą metodę, bo reklamował swój program, a nie siebie. Unikał kontaktu z ludźmi, nie pokazywał się z rodziną. Był typem intelektualisty, który mógł sprawiać wrażenie osoby wyniosłej, a nawet aroganckiej. Podobno sztab namawiał go do zmiany wizerunku, ale on mówił, że nie chce robić z siebie klauna, a Polacy są rozumni.

- Pewnie dlatego po przegranej w pierwszej turze powiedział: "ludzie u nas są niewiarygodnie ciemni".

- Nigdy nie byłem entuzjastą Mazowieckiego, ale rozumiem jego ogromne rozgoryczenie. To, że pokonał go Tymiński, nazywany człowiekiem znikąd, było upokorzeniem, na które były premier nie zasłużył.

Patrz też: Kaczyński po zaproszeniu Jaruzelskiego na RBN: Nie będzie współpracy z prezydentem Komorowskim

- Potrafił jednak zdyskontować sukces trzeciego miejsca w wyborach.

- I to znakomicie. Założył Unię Demokratyczną, która osiągnęła najlepszy wynik w wyborach do Sejmu w 1991 r. Jej następczyni Unia Wolności pod rządami Leszka Balcerowicza - wielkiego ekonomisty, ale słabego przywódcy politycznego - nie weszła do Sejmu w 2001 r. Dopiero Tusk, pod nowym szyldem PO, zrozumiał, że partia profesorska w czasach polityki masowej nie ma szans.

- Czyli dziś mamy ciąg dalszy tamtej wojny na górze?

- Dokładnie. PiS jest kontynuacją dawnego obozu Wałęsy i Porozumienia Centrum, a zaplecze polityczne Tuska i Komorowskiego to czołowi przedstawiciele obozu Mazowieckiego z 1990 r.

- O co właściwie tak długo ze sobą walczą?

- To spór między koncepcją konserwatywno-ludową, której podstawą jest Kościół i polska tradycja narodowa, a koncepcją demoliberalną, której bliskie są standardy europejskie, równouprawnienie, prawa mniejszości, laicyzacja…

- I hasła liberalizmu gospodarczego?

- Już nie. Znaczną ich część Platforma zdradziła, aby utrzymać wysokie poparcie. Gdyby była liberalna, spełniłaby obietnice wyborcze i wprowadziła np. podatek liniowy albo przynajmniej nie podnosiła podatków.

- Jak pan ocenia pięć lat prezydentury Wałęsy?

- Bardzo krytycznie. Miał on ogromne zasługi dla Polski w latach 1980-89. Jednak jako prezydent nie sprawdził się i to na wielu poziomach. Zwłaszcza w polityce wewnętrznej, gdzie siał chaos i generował konflikty.

- Kwaśniewski był lepszy?

- Tak. To jeden z najciekawszych polityków 20-lecia. Nie tylko udało mu się pokonać legendarnego przywódcę Solidarności, ale okazał się też mistrzem w kamuflowaniu swoich rzeczywistych działań. Polacy mówią o jego prezydenturze: spokojna, grzeczna, elegancka. Jednak za tą piękną fasadą krył się polityk bezwzględnie walczący o wpływy w SLD i w państwie.

- I jeszcze śp. Lech Kaczyński…

- Miał zupełnie inny system wartości, zanurzony w tradycji II RP. Myślał, że może - tak jak Piłsudski - prowadzić politykę niezależności wobec Berlina i Moskwy i stawiać daleko idące cele w polityce zagranicznej. Miał też problemy z własnym zapleczem oraz z mediami, których funkcjonowania nie próbował nigdy zrozumieć. Jednak tę prezydenturę oceniam najwyżej.

- Jak przez te wszystkie lata zmieniała się pozycja Polski na arenie międzynarodowej?

- W 1993 r. stacjonowały u nas wojska sowieckie, a już sześć lat później byliśmy w NATO. Sukcesy skończyły się jednak wraz z wejściem w 2004 r. do UE. Od tej pory kręcimy się w kółko nie wiedząc, kim chcemy być - najwierniejszym sojusznikiem USA czy raczej młodszym bratem Berlina i Paryża.

- Jak w tym kontekście ocenia pan ostatnie spotkania prezydenta Komorowskiego z Miedwiediewem i Obamą?

- Dobrze, że się z nimi spotkał. Ale dziś najważniejszy dla nas partner to kanclerz Merkel. Polska gospodarka jest silnie związana z niemiecką, a Niemcy są de facto silnikiem całej Unii. Zainteresowanie Waszyngtonu wyraźnie przesunęło się w kierunku Pacyfiku i Chin. Natomiast z Rosją łączą nas tak słabe więzy polityczne, gospodarcze i kulturalne, że niewiele trzeba zrobić, aby mówić o sukcesie.

- Czy dzisiaj podpisałby się pan pod zdaniem, że Polska jest demokratycznym państwem prawa?

- Bardziej pod tym, że jest państwem demokratycznym. Nie ma wprawdzie totalnego bezprawia, ale daleko nam do kraju, w którym każdy ma równe prawo do szybkiego i sprawiedliwego sądu. Brak nowoczesnego i skutecznego wymiaru sprawiedliwości to największa porażka III RP. Najdobitniej świadczy o tym sprawa Olewnika, która jest jak odwiert w chorej strukturze, który pokazuje nam przekrój całej choroby.

- Co jeszcze zaniedbaliśmy? Zasugeruję - dekomunizację, lustrację, reprywatyzację?

- Wszystkie powinny być zrobione na początku lat 90. Dziś aktualna pozostała tylko ta trzecia. To absolutny skandal, że Polska nie ma dotąd ustawy reprywatyzacyjnej. Przecież tu chodzi o wiarygodność państwa, które sankcjonuje w ten sposób rabunek dokonany przez komunistów.

- A standardy w polskiej polityce?

- W badaniach prestiżu społecznego zawodowy polityk jest wciąż na samym dole, obok niewykwalifikowanego robotnika. Polska polityka odpycha od siebie ludzi porządnych, kompetentnych. Odstręcza ich język - wulgarny, agresywny, ale też pusty i jałowy. Nasza klasa polityczna nie potrafi stworzyć mechanizmów samooczyszczenia, które podniosłyby te standardy. Szansę widzę w wymianie pokoleniowej.

- Czyli "Polska jest Najważniejsza"?

- Ma większy potencjał polityczny i finansowy niż Janusz Palikot. Prędzej podbiją wyborców, bo żywią się kryzysem PiS. PO nie jest w takim kryzysie. Palikotowi daję 20, a im 50 proc. szans na wejście do Sejmu.

- Za chwilę dwie ważne rocznice - stanu wojennego i masakry robotników w grudniu 1970 r. na Wybrzeżu. W obu sprawach głównym oskarżonym jest gen. Jaruzelski. Czy nie jest zgrzytem, że głowa państwa zaprasza go do Rady Bezpieczeństwa Narodowego?

- Jestem zaskoczony, a nawet zbulwersowany zachowaniem prezydenta Komorowskiego. Gdyby jakimś cudem żył Bolesław Bierut, jego też by zaprosił jako byłą głowę państwa? Jaruzelski był dyktatorem, a na prezydenta nie wybrano go w pełni demokratycznie. Takie zaproszenie to sygnał, że akceptuje się antywartości, które generał reprezentuje.

Prof. Antoni Dudek

Historyk i politolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego