"Super Express": - Do I tury wyborów prezydenckich pozostały trzy tygodnie. Już wiadomo, że walka rozegra się między Bronisławem Komorowskim i Andrzejem Dudą. Pana zdaniem faworyci pokazali przekonująco, co ich różni poza szyldami partyjnymi?
Andrzej Urbański: - Jest różnica wieku, temperamentu. Jest różnica witalności. To wyraźnie odróżnia od siebie kandydatów i preferuje tego młodszego, czyli Andrzeja Dudę. Od dłuższego czasu mamy problemy z frekwencją i ten, który trafi do ludzi młodych i ich porwie za sobą, ma spore szanse.
- Czytam prawicową publicystykę przesiąkniętą zachwytami nad Andrzejem Dudą. Jedyne, na co zwracają uwagę autorzy, to właśnie młodość i rzutkość kandydata PiS. Jakoś próżno szukać tam przesłanek merytorycznych, które miałyby przemawiać na jego korzyść. Z czego to wynika?
- Moim zdaniem decydują tutaj dwie rzeczy. Po pierwsze, nie ma debaty między najpoważniejszymi kandydatami. Skoro jej brakuje, to brak także kośćca merytorycznego - nie można skonfrontować tego, który z nich głosi bardziej chwytliwe i mądrzejsze hasła. Druga sprawa to słabość mediów.
- Co pan zarzuca mediom?
- Nie narzucają żadnemu kandydatowi poważnej odpowiedzi na poważne tematy. Kandydaci pływają po szerokim morzu, a media nie potrafią ich zmusić do merytorycznych wypowiedzi.
- Może nikt tego nie oczekuje? Wybory prezydenckie nie są w końcu konkursem piękności i dobrze skrojonych garniturów?
- Gdyby tak było, wygrałaby Magdalena Ogórek. Wracając jednak do mediów, to ich problem z narzucaniem tematów kampanii wynika z tego, że coraz bardziej są one tożsamościowe. Nie informują wszystkich, ale jedynie swoich zaprzyjaźnionych widzów czy czytelników. Takie media narzucają odbiór kandydatów. To one sterują emocjami. Myślę, że dlatego kandydaci poruszają się w obszarze tematów drugorzędnych. A nawet jeśli chcą powiedzieć coś mądrego, to media wspierające drugą stronę, zamieniają to w żarty.
- Urok postpolitycznych kampanii wyborczych?
- Niekoniecznie. Proszę zwrócić uwagę na kampanie prezydenckie w Stanach Zjednoczonych czy Europie Zachodniej. Tam jednak chodzi o coś. Jeśli np. w Wielkiej Brytanii, co prawda w kampanii parlamentarnej, ale jednak, dyskutuje się temat tego, czy kraj wyjdzie czy nie wyjdzie z Unii Europejskiej, to jest to bardzo poważny temat.
- Wspomniał pan, że nie ma między Komorowskim a Dudą debaty. Z organizowanej przez TVP debaty zrezygnował obecny prezydent. Bardzo mu to zaszkodzi?
- Cóż, klimat jest taki, że czy on coś powie, czy nie, nie ma to większego znaczenia. Pozostali kandydaci, oczywiście, mają za co atakować pana prezydenta, ponieważ przez 5 lat rządził, a oni nie.
- Debata w I turze bardziej mogłaby mu zaszkodzić niż pomóc?
- Pewnie tak. Jak ktoś rozgrywa kampanię na konflikcie, to pojawiają się głosy, jaki ten ktoś straszny. Trzeba jednak pamiętać, że na tym polega urok demokracji - można się czepiać. Bez tego demokracja nie ma prawa istnieć.
- Jak już jesteśmy przy konflikcie - pana zdaniem ta kampania jest kampanią negatywną?
- A skąd! Nie da się czegoś takiego wskazać. Wszyscy są na tej samej fali rozkoszy - wystawiają siebie na widok publiczny i mówią: "A teraz dopisz sobie wyborco, co chciałbyś usłyszeć".
- Elementem czarnego PR nie były próby powiązania Andrzeja Dudy z aferą SKOK i kontratak PiS, który wiązał z nią Bronisława Komorowskiego?
- Być może. Prawdę mówiąc, te skojarzenia są bardzo odległe. Akurat główny prawnik przy prezydencie Kaczyńskim, który sam był znakomitym prawnikiem, ma tyle do powiedzenia, że w zasadzie sporządza wyłącznie dokumenty. A kto zamawia opinie i kto je pisze, nie miało najmniejszego znaczenia, bo o wszystkim i tak decydował prezydent Kaczyński. Wszystkie mniej lub bardziej podstępne próby kampanii negatywnej zostały chyba zignorowane przez wyborców.
- Może ciekawsze dla wyborców kompromitujące historie usłyszymy dopiero na finiszu kampanii?
- Bardzo możliwe. Na razie tego jednak nie ma.
- Prowadzenie negatywnej kampanii pomaga stosującemu ją kandydatowi czy nie?
- Zazwyczaj bardziej szkodzi. Łatwiej jest bowiem poruszyć wyborców, którzy normalnie nie poszliby do urn. A ponieważ atakuje się coś dla nich ważnego, wtedy można liczyć, że wyprowadzi się ich z równowagi i pobiegną na wybory, by zagłosować przeciwko atakującemu.
- Rzeczywiście, w polskich warunkach, gdzie dwie główne siły polityczne i ich kandydaci w wyborach opierają się na sile swojego twardego elektoratu, to może być bardzo niebezpieczne.
- Trudno powiedzieć, jak to będzie tym razem. Notowania Korwin-Mikkego i Kukiza pokazują, że rośnie zniecierpliwienie i rodzi się elektorat antyestablishmentowy, który i jednym, i drugim mówi nie. Pytanie tylko, czy ci ludzie pójdą na wybory.
- Takim antyestablishmentowym kandydatem chciałby być Andrzej Duda, który przedstawia się jako reprezentant wszystkich tych, którzy mają dość 8 lat rządów PO. Kukiz z Korwinem sprawiają, że tą kartą nie będzie mógł grać?
- W I turze może tak. Ale łatwiej mu będzie odwołać się do tych wyborców w II turze i spróbować zdobyć ich poparcie. Establishment tworzy dziś głównie PO. Im więcej głosów w niego uderzających, tym większe szanse dla Andrzeja Dudy.
Czytaj: Komorowski podsumowuje prezydenturę: Dziękuję mojej żonie. Kwiaty będą później