"Super Express": - Premier dał błogosławieństwo szefowi swojej kancelarii, żeby ten został ambasadorem w Madrycie. Skąd w ogóle ta decyzja Arabskiego?
Andrzej Stankiewicz: - Myślę, że chodzi o zmęczenie materiału. Po tylu latach przerzucania na niego kolejnych obowiązków administracyjnych i mało efektownej pracy, w tym sensie, że nie ma z niej fajerwerków, postanowił zmienić otoczenie. Poza tym zrozumiał, że jako polityk raczej nic nie osiągnie. Przyszedł więc moment, kiedy trzeba sobie zadać pytanie, co dalej.
- Jak sobie na nie odpowiedział?
- Odejście Arabskiego jest dowodem, że w PO coraz mniej jest ludzi wierzących w to, iż partia będzie rządzić trzecią kadencję.
- Postanowił więc uciec z tonącego statku?
- To chyba jeszcze nie tonący okręt, ale być może nie mamy odpowiedniej wiedzy. Arabski wie więcej o tym, co się dzieje w rządzie i wokół niego, i być może z tego wypływają jego decyzje. Poza tym wie też, że łaska Tuska na pstrym koniu jeździ. Przecież przy okazji afery hazardowej miał być jednym do ostrzału. Dlatego woli stanowisko ambasadora w kraju, który bardzo lubi.
- Jest teoria, że ucieka przed odpowiedzialnością za Smoleńsk. Czyżby?
- Nie sądzę. Był co prawda moment, kiedy mówiło się o zarzutach dla niego, ale ostatecznie ich nie postawiono. Jeśli do tej pory tego nie zrobiono, to już mu raczej nic nie grozi. Myślę, że po prostu postanowił wykorzystać okazję, która się nadarzyła. Dziwić może, że dzieje się to już 1,5 roku po wyborach. Normalnie taki desant odbywa się pod koniec kadencji.
- No i premier Tusk został już
tylko z garstką wiernych
współpracowników.
- Grono najbliższych współpracowników staje się wręcz mikroskopijne. To już kolejna, ekstremalna faza rządów premiera, kiedy rządzi on w zasadzie jednoosobowo. Prawdziwą miarą kryzysu będzie to, kiedy Tusk zostanie bez Grasia lub Ostachowicza. Znając go, na razie martwi się głównie o ślub córki.
Andrzej Stankiewicz
Publicysta "Wprost"