"Super Express": - Mieszka pan na Cyprze. Jak to się stało, że "chłopak z Warszawy" opuszczający miasto w dwóch lewych butach wylądował tak daleko?
Andrzej Borowiec, ps. Zych: - Trochę przypadek. Jako dziennikarz zajmowałem się Bliskim Wschodem i krajami arabskimi. Cypr był taką oazą, na którą się jeździło po to, żeby odpocząć po pracy w Egipcie czy Libanie. I wielu dziennikarzy zaczęło się tu czuć jak u siebie. Miejsce kojarzyło się z relaksem.
- Jak Powstaniec i imigrant trafił do Associated Press?
- Maturę skończyłem już na emigracji, w Wielkiej Brytanii. Później udało mi się skończyć studia dziennikarskie na Columbia University. I to otwierało drzwi, byłem dla nich "swój", nie traktowali mnie jak imigranta. Właśnie AP wysłało mnie do Afryki i Azji.
- W trakcie Powstania miał pan 16 lat.
- Byłem właściwie jeszcze dzieckiem, choć muszę przyznać, że patrząc z perspektywy czasu - zaskakująco dojrzałym. Broń dostałem nie od razu, choć w pierwszym dniu, ale dopiero w nocy. Pistolet...
- Zebraliście się przed Godziną "W"?
- Pierwszy dzień Powstania to była dla nas podwójna mobilizacja. Najpierw ogłoszono ją cztery dni przed
1 sierpnia, ale rozpuszczono nas i ponownie zmobilizowano. Zazwyczaj w cudzych mieszkaniach. Mój punkt był w mieszkaniu niedaleko placu Zbawiciela, skąd odesłano nas rankiem na plac Dąbrowskiego.
- Został pan łącznikiem.
- Najpierw spędziłem kilka tygodni na placu Dąbrowskiego, walczyłem w zgrupowaniu "Radosław". W drugiej połowie sierpnia, na ochotnika, zostałem łącznikiem w kanałach. Trudno to sobie wyobrazić, ale można się domyślać, jak to wyglądało na co dzień. Na górze słoneczny warszawski dzień, a my w dół, do pełnej smrodu dziury, w ciemność. I tam jak króliki, takimi skokami przemieszczaliśmy się na Stare Miasto. Szalenie długo to trwało i było bardzo męczące. Podkreślmy też, że przewodniczkami były głównie kobiety, młode dziewczęta.
- Jak zareagował pan na wybuch Powstania?
- Nie tylko ja, ale wielu z nas reagowało... Powiedziałbym, że to było coś w rodzaju triumfu. Naprawdę, ludzie czuli, że wreszcie mogą ruszyć do akcji po tym wieloletnim oczekiwaniu. Nastroje powstańców, przynajmniej w moim otoczeniu, były jednoznacznie pozytywne. Oczywiście nie wszyscy cywilni mieszkańcy reagowali w ten sposób. Wielu obawiało się, że w przypadku porażki będą cierpieć. Zmęczenie okupacją było jednak ogromne.
- Dziś wielu polityków i publicystów potrafi dość lekko rzucić, że Powstanie było "zbrodnią" czy nawet "zdradą". Jak pan to odbiera?
- Dziś po latach mogą sobie tak rzucać. W tamtych dniach młodzi ludzie z AK po prostu chcieli walczyć. Po pięciu latach chcieli się zemścić na Niemcach za to, co robili. Nie było takich dyskusji, czy Powstanie wygra czy nie. Nie mówiło się o tym, że może się nie udać. Ludzie po prostu palili się do walki!
- Po wojnie o tym dyskutowaliście?
- Należę do ludzi, którzy jeżeli nie mogą czegoś zmienić, na coś wpłynąć, to nie tracą na to czasu. Jaki sens miało ahistoryczne gdybanie, że Powstania mogło nie być? Okupacji też mogło nie być. Ale były. Wśród ludzi, którzy ze mną walczyli, nie pamiętam ani jednego, który rozdzierałby szaty, że "przecież do Powstania nie musiało dojść", bo Stalin - wiadomo, a do tego zdrada na Zachodzie itd. Otóż nie było wiadomo. Wtedy nie mieli tej wiedzy, którą mamy po wojnie.
- Wierzono w to, że Stalin przekroczy Wisłę i nie będzie czekał, aż się wykrwawicie?
- To nie podlegało dyskusji. Właściwie nie pamiętam w Powstaniu głosów sugerujących, że oni poczekają, aż Niemcy nas wyrżną. I nie dlatego, że była to jakaś ślepa, naiwna wiara w Stalina. Po pierwsze, dominowało przekonanie, że Rosjanie przekroczą Wisłę, nie dając Niemcom szans na okopanie się na pozycjach, co ułatwiłoby im później walkę z Armią Czerwoną. Po drugie, wiedzieliśmy, że w ramach sowieckich wojsk jest duża grupa Polaków w armii Berlinga. I to przeważnie ludzi niemających przecież ideologicznych, komunistycznych motywacji. To byli pierwsi żołnierze z drugiej strony, których poznaliśmy i to nawet miało pozytywny wpływ na nasze morale.
- Jednak poczekali. Jak pan przyjął porażkę Powstania?
- Można powiedzieć, że nie przyjąłem (śmiech). Leżałem ranny w piwnicy, miałem gorączkę i byłem w trochę innym świecie. Nieco później byłem zaskoczony, że Niemcy nas wszystkich nie rozwalili.
- Po wojnie często miał pan kontakt z Niemcami. Pozostawało w pamięci, co robili ich rodacy w Powstaniu i w czasie okupacji?
- Można sobie wyobrazić, co mówiliśmy o nich w Powstaniu. Nie zacytuję tego nawet dziś (śmiech). Nigdy nie mieliśmy o nich dobrego zdania, a w czasie Powstania potwierdzili opinie na swój temat. Kiedy dotarły do nas informacje, co wyprawiają z ludnością cywilną, nie było też aż takiego zaskoczenia. Spodziewaliśmy się po nich najgorszej reakcji. A po wojnie... Cóż, nie chciałem śledzić tych dyskusji w Niemczech, w których usiłowali się jakoś wybielić. Było z czego się wybielać.
- Dostał się pan do niewoli, ale tuż po wyzwoleniu obozu jenieckiego wrócił pan do Polski.
- W szpitalu dla jeńców zacząłem spisywać wspomnienia. Na początku na papierze toaletowym z Czerwonego Krzyża. Do Polski wróciłem jednak na krótko. Związałem się z konspiracją antykomunistyczną, ale już po pół roku musiałem emigrować. Po wyjeździe do Włoch wstąpiłem do Armii Andersa.
- Spodziewał się pan emigracji na zawsze?
- Ależ skąd! Większość wierzyła, że legalny rząd z Londynu wkrótce wróci do Polski. Ten komunistyczny, z Lublina, uważano za sowiecki produkt, którego nie można traktować poważnie. W obozie nie było ani jednego zwolennika komunistycznych władz! Dość szybko dotarło jednak do nas, że wielkiej zmiany nie będzie. O ile pamiętam, w niedługi czas po wyzwoleniu z obozu jenieckiego zaczęliśmy między sobą rozmawiać na ten temat i umacnianie systemu komunistycznego w Polsce było dla nas sygnałem, co się będzie działo. No i do tego rozczarowanie Amerykanami i Brytyjczykami, że mogli nas tak opuścić.
- Po wojnie myślał pan o przyjeździe do PRL?
- Wiadomo, co działo się tu z moimi kolegami z AK... Polski nam brakowało, byliśmy patriotami i tęsknota była olbrzymia. Niestety, musieliśmy się przyzwyczajać do życia z daleka. Kilkakrotnie odwiedziłem później Warszawę, pierwszy raz jako "turysta" i nawet nie napisałem o tym artykułu.
- Dlaczego?
- Skoro nie zgłosiłem pracy dziennikarza, nie chciałem blokować sobie możliwości wjazdu. Później przyjeżdżałem otwarcie jako dziennikarz i już się nie krępowałem, opisywałem wszystko. I tak do 1989 roku, kiedy komuniści przegrali zimną wojnę. Cóż za radość! Polacy zawsze byli buntownikami w stosunku do swoich nieprzyjaznych sąsiadów i to było zwieńczenie tej naszej niepokorności. Po 1989 roku przyjeżdżałem częściej, z moją pierwszą żoną. Zresztą Rosjanką, co może się wydawać dziwne (śmiech). Jej rodzina była bardzo antykomunistyczna, uciekli przed rewolucją jeszcze w czasie I wojny światowej i nie było tu między nami sporów.
ZAPISZ SIĘ: Codziennie wiadomości Super Expressu na e-mail