Andrew Sparrow: Rodzina królewska to wciąż coś więcej niż celebryci

2011-04-29 12:31

Co Brytyjczycy sądzą o monarchii w przeddzień ślubu księcia Williama i Kate Middleton. Andrew Sparrow, komentator polityczny brytyjskiego "Guardiana" komentuje zamieszanie związane ze ślubem następcy tronu z dziewczyną z ludu.

"Super Express": - To, co się dzieje w mediach przed ślubem księcia Williama z Kate Middleton, sprawia wrażenie relacji z życia celebrytów. Rodzina królewska to już tylko celebryci czy wciąż jednak coś więcej?

Andrew Sparrow: - Mimo wszystko wciąż coś więcej. Od takich małżeństw jak Davida Beckhama z Victorią ze Spice Girls odróżnia ich choćby prestiż czy mistycyzm związany z najpotężniejszą niegdyś rodziną świata. Nie da się ich zamknąć tylko w formułce "sławni i bogaci". Także dlatego, że królowa odgrywa jednak pewną rolę polityczną. Nie tak dużą, choć większą niż powszechnie się sądzi. Królowa ma np. prawo rozwiązać parlament. W specyficznym momencie może przesądzić, kto powinien zostać premierem. Choć to raczej status polityczny niż aktywna rola. Królowa Elżbieta II przez ostatnie dekady starała się zresztą dystansować od bieżącej polityki.

- Jeszcze dziesięć lat temu wszyscy rozpisywali się o kryzysie rodziny królewskiej. Dziś pisze o tym niewielu. Przy okazji ślubu księcia Williama i Kate można mieć wręcz przeciwne wrażenie.

- Głosy o kryzysie były głównie konsekwencją nieudanego małżeństwa księcia Karola i Diany, rozpadu tego związku. Diana potrafiła znacznie lepiej zaprezentować się w mediach. I kiedy ludzie zaczęli się zastanawiać, po której są stronie, zrobił się z tego mecz do jednej bramki. Walka Diany z całą resztą rodziny królewskiej. Zdecydowanie wsparły ją tabloidy, dość agresywnie atakując członków rodziny królewskiej. I jej popularność zaczęła spadać. Do tego doszły problemy innych Windsorów, jak księcia Yorku i jego małżeństwa z Sarą "Fergie" Ferguson i związanymi z nią skandalami...

Przeczytaj koniecznie: Ciekawostki o ślubie księcia Williama i Kate Middleton TE LICZBY CIĘ ZASKOCZĄ

- Skąd ten pozytywny odbiór dziś? Nie tak dawno były przecież kolejne skandale z księciem Harrym...

- Były, ale ich kaliber był dużo mniejszy. Od śmierci księżnej Diany podejście rodziny królewskiej do mediów zdecydowanie się zmieniło. Bardziej dbali o wizerunek i starali się nie przyciągać takiej uwagi. Po drugie, w oczach obywateli znacznie wzrosła pozycja królowej Elżbiety II. Od czasu półwiecza jej rządów w 2002, które przyciągnęło zaskakujące tłumy, nie da się tego opisać inaczej niż głęboki szacunek. Oprócz jubileuszu wiele zmieniła śmierć królowej matki, która zgromadziła setki tysięcy osób stojących godzinami w kolejce, by oddać jej hołd. Taka eksplozja okazywania uczuć zdarza się Brytyjczykom naprawdę rzadko. Choć jeszcze tygodnie wcześniej media były święcie przekonane, że nic już nie jest w stanie wykrzesać zainteresowania rodziną królewską. Na poprawę pozycji monarchii wpłynie także obecny ślub.

- Nie obyło się jednak bez zgrzytów. Media dostrzegły brak na liście zaproszonych dwóch byłych premierów: Blaira i Browna. Powodem była polityka? Obaj są z Partii Pracy, której politycy w przeszłości skłaniali się ku likwidacji monarchii.

- To było zaskoczenie także na Wyspach. Co więcej, nawet media, które są zdecydowanie konserwatywne i wspierają monarchię, były w tej kwestii krytyczne. Niezbyt zręcznie brzmiały też oficjalne tłumaczenia, że zapraszano kawalerów Orderu Podwiązki. Z tego wynika np. obecność byłych premierów konserwatywnych, jak lady Thatcher i Johna Majora. Niezbyt zręcznie, co nie znaczy, że nieprawdziwie. Był to raczej przejaw jakiegoś naiwnego tradycjonalizmu, a nie kalkulacji politycznej. Dla dworu ważniejszy jest Order Podwiązki niż stanowiska w rządzie. Z podobnego powodu zamiast wielu istotnych polityków, z którymi warto utrzymywać dobry kontakt, na ślubie znajdzie się grono niezbyt ważnych przedstawicieli różnych książęcych rodów. Tu dominował raczej klucz błękitnej krwi.

- W latach 70. głosy postulujące likwidację monarchii i zastąpienie jej republiką były jednak dość częste. W ostatnich dekadach to niemal zanikło. Nawet w świetle krytyki rodziny królewskiej.

- Ten ruch nigdy nie był może silny, ale rzeczywiście pojawiał się nawet w głównym nurcie polityki. Dziś go nie ma i środowiska sceptycznie oceniające sens istnienia monarchii w XXI wieku, nawet w lewicowej Partii Pracy, zachowują tę opinię dla siebie. Politycy świetnie czują też, że zdecydowana większość obywateli by sobie tego nie życzyła. W samej Partii Pracy porobiło się też wielu zwolenników monarchii, zwłaszcza od momentu, kiedy weszli do rządu i zaczęli być zapraszani do pałacu Buckingham przez królową... Politycy uznali też, że w tej sprawie nie widzą szans na jakiekolwiek porozumienie. Skoro debata prowadziła donikąd, to nie było sensu tracić na nią czasu.

- Dla polskich polityków pogląd, że nie ma sensu tracić czasu na debatę, w której nie widać szans na porozumienie, może być zgoła rewolucyjny.

- Ale właśnie tak wyglądała dyskusja w Australii. Brytyjskich polityków zniechęciło to do stawiania tej kwestii. Poza tym rząd nie wydaje aż tak dużych pieniędzy podatników na rodzinę królewską, by miało to być jakimś problemem. Na tzw. civil list, która jest zbiorem dotacji rządu dotyczących ludzi zatrudnianych przez dwór bądź podróży królowej, przeznacza się mniej niż 40 mln funtów rocznie. Ze względu na kryzys królowa dbała też o to, żeby ograniczać wydatki i z własnej inicjatywy szukać oszczędności. Właściwie od lat nie było takiego wydarzenia, które mogłoby sprowokować przeciwników monarchii do działania.

- Słyszałem wręcz opinię, że rodzina królewska w roli atrakcji turystycznej zarabia znacznie więcej niż kosztuje. Teraz mamy olbrzymi boom na rzeczy związane ze ślubem księcia...

- To zapewne prawda, choć trudno zmierzyć, czy owi turyści nie chcieliby pojawić się na Wyspach bez monarchii. Ponadto likwidacja monarchii nie odbyłaby się przecież, jak to miało miejsce w wielu krajach Europy, przez likwidację samej rodziny Windsorów i jakąś nacjonalizację. Wciąż pozostawałaby jakaś rodzina, która uważałaby się za rodzinę królewską. Owszem, odebrano by im pałac Buckingham, który należy do państwa, ale królowa miałaby wciąż ponad dwadzieścia posiadłości będących jej prywatną własnością. Większość uważa jednak, że nowe problemy dominowałyby nad korzyściami.

- Rodzina królewska zmieniła się jednak dość znacznie.

- Sprawdziłem listę 50 nazwisk w kolejce do tronu i wiele z tych osób pozostaje w związkach nie tylko z katolikami, ale też mniejszościami etnicznymi. Przed laty byłoby to nie do pomyślenia. Podobnie jak związki rodziny królewskiej z kimś spoza arystokracji, jak obecna narzeczona księcia Williama...

Jestem nawet zaskoczony, że lista jest tak długa. Realnie szanse na myśl o tronie ma bowiem może pierwsza piątka... Kiedy książę Karol żenił się z Dianą, oczekiwano, że będzie ona reprezentantką anglikańskiej arystokracji i dziewicą. Dlatego, że był wskazywany na następcę tronu. W przypadku Williama mamy jednak reprezentantkę brytyjskiej klasy średniej, która żyje z nim w związku już dość długo, czego nigdy nie ukrywali. Na dalszych miejscach kolejki do tronu wchodzenie w takie nieprawowite związki miało jednak miejsce także w przeszłości. Dalsi kuzyni królowej nie wierzyli w szansę objęcia władzy i nie oglądali się na to, co wypada. Brytyjczycy wiedzą zresztą, kto jest dzieckiem królowej. Mogą znać większość jej wnuków. Nie sądzę jednak, by byli w stanie wymienić większość pozostałych nazwisk.

Andrew Sparrow

Komentator polityczny brytyjskiego "Guardiana"