Szef Komitetu Stałego Rady Ministrów Henryk Kowalczyk żalił się ostatnio, że brakuje chętnych do objęcia funkcji wiceministrów, "bo są tak niskie zarobki, że nikt nie chce przejść". Nie ma co się jednak dziwić, bo jak to swego czasu zgrabnie ujęła była wicepremier Elżbieta Bieńkowska: za 6 tys. zł pracuje tylko złodziej lub idiota. M.in. takie problemy rodzi idea taniego państwa, która stała się obsesją kolejnych rządów III RP. Tyle że największymi przegranymi tej idei wcale nie są potencjalni wiceministrowie. Na rynku pewnie zarobią więcej, ale kontakty, które sobie wyrobią w rządzie, będą procentować w przyszłości. Wiadomo bowiem, że obrotowe drzwi między polityką a biznesem nawet na moment się w Polsce nie zacinają.
W znacznie gorszej - wręcz dramatycznej - sytuacji są prawdziwe ofiary taniego państwa. To ludzie pracujący w firmach świadczących usługi na rzecz różnych instytucji państwowych - sprzątaczki, ochroniarze, konserwatorzy. Ich sytuacji przyjrzał się Ośrodek Myśli Społecznej im.?F.?Lassalle'a - wrocławski think tank, który przygotowuje na ten temat raport. Obraz, jaki się z niego wyłania, woła o pomstę do nieba.
Taniego państwa nie ma bez cięcia wydatków budżetowych. A na ołtarzu oszczędności państwo zawsze składa osoby stojące w hierarchii społecznej najniżej. To im ogranicza się świadczenia społeczne. To ich dotyka najbardziej spadek jakości niedofinansowanych usług publicznych, takich jak edukacja czy służba zdrowia. I to oni stali się ofiarą racjonalizacji wydatków w instytucjach publicznych. Jak wskazują eksperci z OMS im. Lassalle'a, PiS (a potem równie ochoczo PO) w czasie swoich poprzednich rządów, szukając oszczędności w ich funkcjonowaniu, postanowił w pierwszej kolejności zlikwidować etaty personelu pomocniczego i korzystać z usług firm zewnętrznych. Z premedytacją stworzył śmieciowy rynek usług na rzecz państwa. Kryterium wyboru takich firm była i jest bowiem niemal wyłącznie cena usługi. Aby była dla państwa atrakcyjna, firmy sprzątające czy ochroniarskie muszą ograniczać koszty pracy, zatrudniając na śmieciówkach i głodowych pensjach, w skrajnych przypadkach wynoszących nawet 3,4 zł za godzinę. Tworzy to solidne podstawy dla wyzysku pracowników w naszym kraju. A skoro nawet państwo w nosie ma społeczną odpowiedzialność, czemu mają ją wyznawać prywatni przedsiębiorcy?
PiS wiele mówi o walce z umowami śmieciowymi, które stały się w Polsce plagą i sprawiają, że Polska jest w unijnej awangardzie uśmieciowienia pracowników. Powstają już zręby ustaw mających na celu tę sytuację naprawić i zmusić pracodawców do zatrudniania na etat. Państwo byłoby jednak w tych słusznych wysiłkach bardziej wiarygodne, gdyby samo było wzorcowym pracodawcą. Aby tak się stało, PiS musi najpierw naprawić swój błąd sprzed lat i zrozumieć wreszcie, że tanie państwo to państwo dziadowskie.