Górnicy co prawda od czasów komunizmu cieszą się szczególnymi względami władz, ale w III RP ich pozycja nie wynikała z propagandy władz. Oni sobie wysokie pensje i strach każdej władzy wywalczyli. W górnictwie działają najprężniejsze związki zawodowe, które potrafią, gdy trzeba, wyjść na ulice, zorganizować w Warszawie wielotysięczne demonstracje. Potrafią ostro walczyć o swój interes i nawet jeśli godzi to w poczucie estetyki społecznych arbitrów elegancji, to żadna władza nie chce, by wściekli górnicy palili im pod gmachami ministerstw opony. Źle taka wściekłość w wygląda w mediach. Jednym słowem, siła górniczych związków i ich wyjątkowa determinacja w obronie swoich interesów potrafią wystraszyć każdą władzę, bo żadna nie chce pokazać, że pod jej rządami są jakieś nierozwiązane problemy społeczne. Wszyscy mają być szczęśliwi. A szczęśliwi ludzi przecież nie protestują.
Powiedzą Państwo, no dobrze, ale przecież są zatrudnieni przez państwo, to mają więcej odwagi, by protestować. Ale co z urzędnikami? W jednej z kilku wersji „tarczy antykryzysowej” rząd zapisał, że łatwo będzie ograniczać zatrudnienie w administracji państwowej. Dlaczego to zrobili? Bo władze wiedzą, że urzędnicy nie są siłą, która może zebrać się i głośno wyrazić swoje oburzenie.
Większość z nas jednak pracuje w sektorze prywatnym. Z wielu względów „uzwiązkowienie” jest tam niewielkie, związki najczęściej niezbyt silne. Nie ma więc presji na rządzących, by przyjmowali rozwiązania, które będą brały pod uwagę interes zatrudnionych w sektorze prywatnym pracowników. W takiej sytuacji łatwiej działać w interesie biznesu, którzy jest lepiej zorganizowany i ma większy lobbystyczny wpływ na rządzących. Brakuje równowagi, jaką zapewniliby zorganizowani w związki pracownicy, których bez tego w ten sposób łatwiej ignorować przy stanowieniu prawa. Nawet jeśli pracownicy są wściekli, to ich indywidualny gniew nie ma takiego znaczenia politycznego. Dlatego zamiast zazdrościć górnikom, warto brać z nich przykład.