Pięć lat prezydentury Bronisława Komorowskiego przy jednoczesnej większości w parlamencie to dla Platformy ogromna władza. Dla Jarosława Kaczyńskiego to coś więcej niż satysfakcja z dobrego wyniku. PiS zaczynał rok jeszcze z myślą o kandydowaniu Lecha Kaczyńskiego i perspektywami na 20 procent. Dla wielu polityków PO miała to być zdychająca puenta i zamknięcie pewnego rozdziału.
Nie zgadzam się z głosami, że Kaczyńskiemu nie do końca zależało na zwycięstwie. Zależało. Znacznie łatwiej bowiem wygrać prezydenturę, niż stworzyć większościową koalicję w parlamencie.
Wielu, zwłaszcza zachodnie media, usiłuje tłumaczyć wzrost popularności Kaczyńskiego w prosty sposób: współczucie, żałoba, hołd dla zmarłego prezydenta. To bardzo wygodne tłumaczenie dla rządzących, ale moim zdaniem nietrafne. To wyraźne wotum nieufności dla Platformy i premiera. I koniec marzeń o samodzielnych rządach tej partii oraz wynikach wyborów rzędu 55-60 procent. Ten świat się skończył.
Pytanie, co z tym kapitałem zrobi Prawo i Sprawiedliwość, a zwłaszcza jego prezes. Czy w ciągu roku do wyborów wykreuje partię zmodernizowaną o twarzy pani Kluzik-Rostkowskiej i Poncyljusza, czy też roztrwoni to. Ma szansę wykonać tę samą pracę, którą zrobił David Cameron w Wielkiej Brytanii bądź Viktor Orban na Węgrzech.
PiS i Kaczyński przez rok, który został do wyborów nie mogą się dać sprowokować, bo zginą. Mam jednak nadzieję, że ktoś w PO zrozumie, że nie da się połowy elektoratu, który ma inną wrażliwość niż oni sprowadzać do roli rezerwatu z Indianami, których trzeba wychowywać prośbą albo groźbą. Niestety, właśnie taki ton zbyt często widać w retoryce Platformy.
Piotr Semka
Publicysta dziennika "Rzeczpospolita"