Wiktor Świetlik

i

Autor: Piotr Piwowarski

Wiktor Świetlik: Wał od Obamy

2013-11-07 5:20

Bywam mocno krytyczny wobec Radosława Sikorskiego, ale w jednej sprawie zacząłem mu naprawdę współczuć. Myślę, że musi się on momentami czuć jak bohaterowie drugoplanowi filmu Larsa von Triera "Idioci". Była tam taka scena, że jedna z bohaterek na ważnym spotkaniu zaczyna zachowywać się, jakby była chora psychicznie. Robi dziwne grymasy, ślini się, dziwacznie przekrzywia głowę. Jest to jednak ważne spotkanie biznesowe, a ona dla swoich partnerów jest ważną osobą, więc oni bądź to z miłym uśmiechem, bądź chłodnym profesjonalizmem udają, że wszystko jest OK. Podobnie muszą wyglądać nasze rozmowy z politykami z USA. Dowiódł tego skutecznie w poniedziałek John Kerry, jeden z najważniejszych polityków amerykańskich.

Kerry to nie byle kto. W 2004 roku o mało nie został prezydentem, a dziś jest sekretarzem stanu, czyli kimś w rodzaju ministra spraw zagranicznych. Jest to funkcja, którą do tej pory na całym świecie ofiarowywano osobom z wiedzą ciut ponad podstawową. Prezydentami mogą sobie być, i często bywają, prymitywni szołmeni o źrenicach wiecznie poszerzonych od prozacu, ale sekretarzem stanu zostawali w USA ludzie z komputerami zamiast mózgów. Nie przymierzając, taka była Condoleezza Rice za Busha, która - nie mam co do tego wątpliwości - była wszystkowiedzącym cyborgiem odzianym w skórę pięknej kobiety.

Wraz z Johnem Kerrym kończy się ta tradycja. Od teraz minister nie może być mądrzejszy od swojego szefa. Dlatego amerykański polityk, kiedy przyjechał do Polski, złożył kwiaty na grobie i wyraził wyjątkowy podziw dla Tadeusza Mazowieckiego, o którym wiedział tyle, że był "polskim ministrem spraw zagranicznych". Równocześnie dziennik "The Washington Post" zamieścił zdjęcie z wizyty swojego męża stanu w dalekim kraju. Na fotografii siedzi Kerry, a naprzeciwko niego faceci w turbanach: król Arabii Saudyjskiej i jego tłumacz. Redaktorzy szacownej gazety, która szczyci się jedną z najwyższych cytowalności, nie zadali sobie nawet trudu, by zadzwonić do swojej koleżanki z gazety, która - tak się składa - jest żoną szefa naszego MSZ, i zapytać, czy faktycznie Polska to kraj arabski i czy nasze władze urzędują w orientalnych, inkrustowanych złotem pałacach.

Oprócz docenienia kraju, którego ziemia wydała na świat znanego dyplomatę Mazowiectkiego, John Kerry wpadł zdaje się także po to, żeby nam opchnąć kolejną partię myśliwców F16. Część pilotów lata na rosyjskich SU22, których data ważności upłynęła za późnego Jaruzelskiego, więc kiedy przesiądą się na konkurencyjny złom proponowany przez Johna Kerry'ego, nie odczują przynajmniej szoku. Mamy też dostać propozycję podłączenia do jakiegoś nowego amerykańskiego systemu przeciwrakietowego. Już w jednym mieliśmy być. Skończyło się tym, że przeuroczy prezydent Obama pokazał nam wała, równocześnie wymieniając serdeczności z rosyjskimi przywódcami. Teraz przysyła faceta, który chcąc coś załatwić, idzie na grób, i nawet nie wie na czyj. A mimo wszystko w tych wszystkich negocjacjach z Amerykanami to my zawsze kończymy jak idioci.