Nie ma bardziej jaskrawej, ewidentnej, krzykliwej formy, gdzie ten traktowany jako debil przez wybranych przez niego panów może powiedzieć im "nie". Dlatego politycy nie lubią referendów, a szczególnie rządzący politycy. Referendum, gdzie elektorat może zagłosować nie na tego, kto jest najbardziej opalony, kto wykupił najwięcej minut reklamowych, kogo popiera najwięcej znanych aktorów i zaćpanych do tego stopnia, aż im się napastnicy z kwasem zjawiają, szołmenów. W referendum jest konkret. Na przykład: czy jesteś za karą śmierci lub przeciwko? Czy jesteś za aborcją? Czy chcesz broni w domu? Otóż ludzie w systemie referendalnym sami - uwaga, sami! - podejmują wybór w takich sprawach, a nie robią to za nich Tusk, Miller i Kaczyński zależnie od tego, kto dojdzie do władzy.
Dlatego politycy nie znoszą referendów. Im bardziej na lewo, tym bardziej nie znoszą. Dlatego rząd i Sejm zdominowane przez PO nie chcą referendum w sprawie sześciolatków. Dlatego premier i prezydent nie chcieli, żebyśmy szli odwoływać prezydent Warszawy. I dlatego SLD nie popierało referendum stojącego na drodze do kręcenia wspólnie z Platformą lodów, i dlatego PiS nie popierał niegdyś niewygodnych dla siebie referendów. Gdzieś tam w tej sprawie wszyscy ci dżentelmeni się spotykają. Zauważają, że, o zgrozo, jesteśmy w stanie dać sobie radę bez nich.