Z obozu PiS płyną zachwyty, że oto Polska staje się najważniejszym sojusznikiem USA, a relacje z Waszyngtonem nigdy nie były tak dobre jak za rządów tej ekipy. Ze strony opozycji, zwłaszcza PO i okolic, przebija głos, że to wizyta drugiej świeżości, a porozumienia z Trumpem to żaden sukces.
Spróbujmy więc na sprawę spojrzeć z boku, odrzucając skrajne interpretacje. Po pierwsze, walczyliśmy o stałą bazę amerykańską w starym dobrym stylu: kilkunastoma tysiącami żołnierzy i personelu wojskowego, McDonaldem i boiskiem do baseballu – coś, co w USA nazywają „Małą Ameryką”. Takiej bazy nie będzie. Będzie zwiększenie obecności rotacyjnej o 1000 żołnierzy – z obecnych 4500 do 5500. Pytanie, czy środki zainwestowane, by przekonać administrację Trumpa do zwiększenia kontyngentu, są współmierne do zysków?
Trzeba przyznać, że rachunek, który wystawiają nam Amerykanie, jest duży. Poza wyłożeniem pieniędzy na przyjęcie nowych wojsk podpisaliśmy umowę na zakup samolotów F-35 i zapowiedź współpracy w dziedzinie energetyki jądrowej. Wcześniej, w ramach budowania relacji z Trumpem, podpisaliśmy wieloletni kontrakt na dostawy gazu z USA, zakup patriotów, na arenie międzynarodowej bezapelacyjnie wspieraliśmy – czasami wbrew naszym europejskim sojusznikom – różne kontrowersyjne inicjatywy amerykańskiego prezydenta. Wydaje się, że za takie zakupy i wsparcie można by oczekiwać więcej. Tym bardziej że za wcześniejsze wysłanie amerykańskich żołnierzy przez Obamę nie musieliśmy płacić w zasadzie nic.
Poza tym negocjowanie z facetem, który jest gotów wycofać żołnierzy z kluczowej placówki z Korei Południowej, bo się to ekonomicznie nie opłaca, choć z punktu widzenia strategicznego i wywiadowczego to dla Ameryki czysty zysk, jest niezwykle trudne. Wydaje się więc, że więcej ugrać się po prostu nie dało. Nie miejmy jednak złudzeń: jeśli ktoś tu zrobił złoty interes, to Trump. My? My nie daliśmy mu się oszwabić.